W Parlamencie Europejskim powstała zadziwiająca koalicja. Jednym głosem przemówiły frakcje tak różne, jak liberałowie, zieloni, komuniści i eurosceptycy. Cel mają jeden: powstrzymać dwie największe frakcje: socjalistów i chadeków, od zmonopolizowania europarlamentu.
Ich niepokój wywołał plan Richarda Corbetta, eurodeputowanego z brytyjskiej Partii Pracy. Przewiduje on ograniczenie liczby grup działających w PE. Obecnie do stworzenia frakcji wystarczy 20 deputowanych reprezentujących jedną piątą państw członkowskich. Od nowej kadencji ten próg miałby zostać podniesiony do 30 osób z jednej czwartej państw, czyli do 3,3 proc. członków europarlamentu. Niemożność utworzenia grupy oznacza brak pieniędzy na prowadzenie biura i mniejsze wpływy polityczne.
– Gdy te przepisy wejdą w życie, nasza frakcja przestanie istnieć – przyznaje w rozmowie z „Rz” przedstawiciel eurosceptycznej grupy Niepodległość i Demokracja. Gromadzi ona 23 prawicowych deputowanych, głównie z Wielkiej Brytanii, ale też z Polski (LPR), Czech, Szwecji, Danii, Grecji, Holandii, Francji i Irlandii. Grupa protestuje przeciwko zakusom socjalistów i chadeków.
– Ci ludzie tak się boją opinii publicznej, że chcą wykuć w kamieniu swe prawo do ich ignorowania – mówi „Rz” Graham Booth z NiD, członek Komisji Konstytucyjnej, która zdecydowała, by raport o nowej organizacji PE został poddany pod głosowanie na lipcowej sesji.
Socjalistyczny przewodniczący komisji Jo Leinen faktycznie dopuścił się nadużycia, bo po pierwszym nieudanym głosowaniu zarządził powtórkę. W tym czasie socjaliści i chadecy ściągnęli na salę swoich deputowanych i, dzięki arytmetycznej przewadze w PE, wygrali. Ten trik jeszcze bardziej rozsierdził mniejsze grupy polityczne.