Hillary Clinton doznała bolesnego ciosu z rąk komisji regulaminowej własnej Partii Demokratycznej. O istnieniu tej komisji mało kto do niedawna słyszał, w sobotę jednak oczy całej Ameryki zwrócone były na transmitowane na żywo obrady tego 30-osobowego ciała. To ono podejmowało decyzję w sprawie Florydy i Michigan – stanów ukaranych wcześniej za samowolne przesunięcie terminu prawyborów. Karą miało być niedopuszczenie ich delegatów do sierpniowej konwencji partyjnej, która formalnie zadecyduje o nominacji prezydenckiej. W sobotę komisja postanowiła uchylić tylko połowę kary dla dwóch stanów.
W styczniu w obu tych stanach Clinton odniosła wyraźne zwycięstwo, głównie dlatego, że kandydaci zgodzili się nie prowadzić w nich kampanii wyborczej. W Michigan nazwisko Baracka Obamy w ogóle nie znajdowało się na liście kandydatów (aż 44 procent wyborców głosowało tam na „niezdeklarowanych” delegatów, co w domyśle miało być głosem przeciw Clinton).
Od wielu tygodni Clinton, zdesperowana wizją oddalającej się prezydentury, domagała się, by partia przywróciła w całości delegacje Florydy i Michigan.
Gdy komisja większością zaledwie trzech głosów odrzuciła wniosek o przywrócenie całości głosów dla Florydy, zwolennicy Clinton zaczęli skandować „Denver! Denver!” – co było otwartą groźbą kontynuacji walki aż do konwencji w Denver. Ostatecznie komisja postanowiła przyznać każdemu z delegatów z Florydy i Michigan po pół głosu.
Największym rozczarowaniem dla zwolenników Clinton była jednak decyzja o przyznaniu „niezdeklarowanych” głosów w Michigan Obamie. Zgodnie z rekomendacją stanowego kierownictwa partii czarnemu senatorowi przyznano na podstawie sondaży exit poll 59 delegatów – zaledwie o dziesięć mniej od Clinton.