Związki zawodowe zapowiadały, że to będzie największy protest od strajków w 1979 roku. Twierdzą, że im się udało. – Według naszych informacji strajkowało 2,5 miliona ludzi – mówi „Rz" Paul Nowak, jeden z liderów TUC, największej w Wielkiej Brytanii organizacji zrzeszającej związki zawodowe. – Cieszę się, że rząd zobaczył ogromne niezadowolenie społeczeństwa z jego drastycznych cięć – dodaje.
Strajki były reakcją na ogłoszony przez ministra finansów George'a Osborne'a pakiet oszczędnościowy, który ma uratować Wielką Brytanię przed recesją. Główne punkty pakietu to pięcioprocentowe cięcia wynagrodzeń dla zarabiających powyżej 40 tys. funtów rocznie (to jedna piąta społeczeństwa), wydłużenie czasu pracy dla budżetówki i ograniczenie podwyżek do symbolicznego 1 proc., a więc znacznie poniżej inflacji.
– Ludzie uwierzyli premierowi Davidowi Cameronowi, że czekają ich cztery lata wyrzeczeń. Teraz dowiadują się, że nie cztery, lecz sześć, a wyrzeczenia będą cięższe – wyjaśnia w rozmowie z „Rz" Richard Wellings, ekspert z londyńskiego Instytutu Spraw Ekonomicznych (IEA).
Liczą na negocjacje
Z powodu strajków nie działało prawie 60 procent szkół państwowych, w szpitalach odwołano operacje, nieczynne były urzędy. W niektórych miastach nie funkcjonował transport. – Liczymy na to, że rząd zmądrzeje i spełni nasze postulaty – mówi Nowak. Jeśli nie wycofa się z cięć, protesty mogą przybrać na sile.
Przypadek Wielkiej Brytanii to dowód, że kryzys w UE nie oszczędza również krajów spoza strefy euro. Gospodarka na Wyspach notuje fatalne wyniki. Pod względem wysokości długu publicznego Wielka Brytania zajmuje drugie miejsce wśród unijnych państw spoza eurolandu (76,5 proc. PKB). Bezrobocie wynosi 8,3 proc., w tym roku szybciej rosło tylko w Grecji i Hiszpanii. Wielka Brytania jest też liderem UE, jeśli chodzi o inflację (5 proc. i rośnie).