Dwa samochody wypełnione ładunkiem wybuchowym i prowadzone przez zamachowców samobójców eksplodowały w piątek rano w odstępie kilku minut w pobliżu budynków służb bezpieczeństwa. Zginęło co najmniej 40 osób, około 100 jest rannych.

Ekipa prezydenta Baszara Asada, który od miesięcy krwawo tłumi protesty opozycji, o przeprowadzenie zamachów oskarżyła al Kaidę.

Według protestujących incydent był prowokacją władz, które chciały w ten sposób pokazać światu, że ich przeciwnicy to terroryści, którzy nie cofną się przed niczym, żeby obalić prawowity rząd. Dzień wcześniej do Syrii przybyli niezależni obserwatorzy delegowani przez Ligę Arabską.

– Sugerowanie, że zamach to robota Asada, wydaje mi się skrajnie naiwne – przyznaje w rozmowie z „Rz" Joshua Landis, szef amerykańskiego Centrum Studiów Bliskowschodnich. – Dziwię się, że do tych zamachów doszło dopiero teraz. Gdy mieszkałem w Damaszku w latach 80., ataków było tyle, że rząd zaczął budować specjalne bariery. Zamachowcami byli aktywiści Bractwa Muzułmańskiego – organizacji dziś uznawanej w Syrii za umiarkowaną.

Zdaniem Landisa piątkowy zamach to robota rebeliantów, którzy zrozumieli, że w normalnej konfrontacji z siłami rządowymi nie mają szans.