Ale wyraźnie nie wie, co robić dalej. Wydaje się, że nie wie tego również władza.
Organizatorzy wiecu i policja drastycznie różnią się co do liczebności wiecu, jednak dane policji, która mówi o ok. 30 tysiącach zgromadzonych, korespondują z szacunkami obecnych na Prospekcie dziennikarzy. Białoruska telewizja powiedziała o... kilkuset osobach, zaś organizatorzy krzyczeli z trybuny o 120 tysiącach.
Byli rozentuzjazmowani, czemu trudno się dziwić. Większość obserwatorów obawiała się, że Prospekt nie powtórzy sukcesu z Bołotnej. Że oburzeni wyborczymi fałszerstwami Rosjanie pokrzyczeli, i już więcej nie zejdą się w takiej liczbie. Tym bardziej że minęły dwa tygodnie, w czasie których Putin odbył „gorącą linię" z narodem, demonstrując doskonałą formę, a obaj z Miedwiediewem ogłosili plany umiarkowanych reform politycznych, obliczonych na usatysfakcjonowanie części protestujących i zdjęcie wiatru z żagli opozycji. Poza tym przez te dwa tygodnie zmieniła się pogoda i zrobiło się zimniej.
Mimo tego wszystkiego na Prospekt przyszło nie mniej, a więcej ludzi niż na Błotną. I byli to w pewnym zakresie inni ludzie. W pierwszych demonstracjach bezpośrednio po wyborach uczestniczyli niemal wyłącznie studenci. Na Bołotnej dołączyli do nich 30-letni inteligenci. A na Prospekcie widać było bardzo wielu studentów i inteligentów, ale poza nimi po raz pierwszy w tłumie można było dostrzec duże grupy moskwiczan o bardzo prostym wyglądzie.
Władze mają więc powód do niepokoju. Jak zareagują? Andriej Iłłarionow, b. doradca ekonomiczny Putina, snuje czarne wizje. Władza jego zdaniem szykuje się do rewanżu, należy spodziewać się nie tylko prowadzonej przez specsłużby kampanii opluskwiania liderów opozycji, ale i pobić, a nawet morderstw.