To na razie mało prawdopodobny scenariusz, ale możliwy. Zależy głównie od tego, jakie są dokładne współrzędne geograficzne miejsca zdarzenia.
Turecka kontrola lotów straciła kontakt z załogą samolotu F-4 Phantom o godz. 9.58 czasu polskiego w piątek rano. Samolot, który wystartował półtorej godziny wcześniej z bazy Erhac w południowo-wschodniej Turcji, znajdował się wtedy nad Morzem Śródziemnym, gdzieś w pobliżu granicy turecko-syryjskiej. Dwaj piloci zaginęli, w tej chwili trwa akcja poszukiwawcza prowadzona przez turecką marynarkę wojenną.
Według syryjskiej armii samolot leciał z dużą prędkością na bardzo niskiej wysokości w stronę syryjskiego wybrzeża i został zestrzelony przez syryjską rakietę w odległości zaledwie 1 km od tego wybrzeża. Jeśli to prawda, to oznacza, że samolot znajdował się – w wyniku świadomej decyzji lub pomyłki załogi - w głębi syryjskich wód terytorialnych.
Już w piątek po południu turecki premier Recep Tayyip Erdogan zwołał naradę najważniejszych dowódców wojskowych i dyskutował z nimi o incydencie. W tej chwili (sobota rano) turecka armia nie wydała jeszcze oświadczenia o swojej wersji tego zdarzenia.
Jeśli piloci nie przeżyli katastrofy, a samolot nie znajdował się w chwili ataku nad syryjskim terytorium, rząd w Ankarze stanie przed poważnym problemem – jak zareagować na całe zdarzenie. Oba kraje znajdują się od pewnego czasu w poważnym kryzysie dyplomatycznym, jego dalsza eskalacja może mieć niezwykle poważne konsekwencje dla całej Europy i Bliskiego Wschodu.