Tym razem większość opowiedziała się za przyłączeniem swojego kraju do Stanów Zjednoczonych jako kolejny stan (za tą opcją głosowało blisko 54 proc. uczestników referendum). Znacznie mniej było zwolenników pełnej niepodległości (5,5 proc.) lub zachowania luźnego stowarzyszenia z USA (ok. 33 proc.). Było to już trzecie referendum w tej kwestii (poprzednie, które nie przyniosły jasnych rozstrzygnięć, organizowano w latach 1967, 1993 i 1998).
Dziwna wyspa
Formalnie Portoryko – zajęte przez Amerykanów po wojnie z Hiszpanią w 1898 r. – jest terytorium stowarzyszonym (podobnie jak Guam, Samoa Amerykańskie czy Wyspy Dziewicze). Pozostaje pod zwierzchnictwem USA, ale ma bardzo szeroki zakres autonomii. Portorykańczycy są obywatelami USA, ale nie płacą podatków federalnych, nie mogą też uczestniczyć w wyborach prezydenckich ani do Kongresu (chyba że osiedlą się w innym amerykańskim stanie, z takiej możliwości notabene często korzystają z powodu wysokiego bezrobocia sięgającego obecnie 13,6 proc.). Mają jednego przedstawiciela w Izbie Reprezentantów (bez prawa głosu), który zapewne przedstawi wniosek o członkostwo w Unii w imieniu swoich rodaków.
Portoryko ma własną konstytucję i odmienne od amerykańskiego prawo (np. w sierpniu nie powiodła się próba zmiany kuriozalnego paragrafu nakazującego wypuszczanie za kaucją podejrzanych o dowolnie ciężkie przestępstwo, choć liczba zabójstw w tym niewielkim kraju przekroczyła w ubiegłym roku 1100).
Status Portoryko jest jednak na tyle zawiły, że nawet Komisja Dekolonizacji ONZ zwróciła się w lipcu 2011 r. z prośbą do USA, aby umożliwiły proces samookreślenia kraju. Inna rzecz, że nawet miejscowi politycy nie byli zgodni i wielu (także z Nowej Partii Postępowej, która wyszła z ideą głosowania) sprzeciwiało się referendum, twierdząc, że obecny status kraju odpowiada jego potrzebom albo że pytania są sformułowane w sposób mylący.
Oczywiście sama, wyrażona przy urnach wola Portorykańczyków nie wystarczy, by ich ojczyzna stała się automatycznie 51. stanem USA. Nawet jeśli przychylny tej idei jest prezydent Barack Obama (a w związku z jego reelekcją nastawienie Białego Domu raczej się nie zmieni). Przede wszystkim potrzebna jest zgoda Senatu i Izby Reprezentantów, która do tej pory nie dawała jednoznacznych sygnałów w tej kwestii.