Żołnierze przeszukują dom po domu w położonym na północy Mali mieście Gao. Szukają islamistów, bo wiadomo, że ukrywają się w mieście. Gdy dwa tygodnie temu wkroczyły tam oddziały francuskie, wydawało się, że radykałowie zniknęli na zawsze.
Złudzenia prysnęły po samobójczych zamachach i bitwie, jakiej Gao nigdy jeszcze nie przeżyło. W piątek zamachowiec-samobójca podjechał na motorze do grupy żołnierzy i zdetonował bombę. Poza nim nikt nie zginął. Kolejny islamista wysadził się dzień później przy wojskowym posterunku. – Tym razem atak połączony był z ostrzałem z karabinów maszynowych – mówił jeden z malijskich wojskowych.
Problemy na dobre zaczęły się jednak w niedzielę. Francuski generał Bernard Barera relacjonuje, że islamiści zaatakowali najpierw komisariat lokalnej policji, a zdobywszy go ruszyli na koszary malijskiej armii. Nie tylko ostrzelali je z granatników i karabinów. Do środka próbowali się dostać zamachowcy-samobójcy. Abdoul Abdoulaye Sidibe, malijski parlamentarzysta z Gao, twierdzi, że napastnicy próbowali też zdobyć siedzibę gubernatora. – Zepchnięto ich jednak w okolice komisariatu, od którego wszystko się zaczęło – opowiadał Abdoul.
Po wielogodzinnej bitwie malijskim żołnierzom z odsieczą przyszli Francuzi w śmigłowcach i wozach bojowych.
Za atak w Gao odpowiedzialność wziął powiązany z al-Kaidą Ruch na rzecz Jedności i Dżihadu. Jego rzecznik oświadczył, że była to dopiero pierwsza z serii planowanych akcji. Przywódca Ruchu już dawno ostrzegał, że „Francja otworzyła bramy piekła". Odkąd jednak 11 stycznia zaczęła się interwencja, nic nie zapowiadało, że ta zapowiedź może się spełnić. Dżihadyści niemal bez walki oddawali główne miasta uciekając na pustynię. Zamiast „piekieł" Francuzów witały wiwatujące tłumy.