Setki fundamentalistów, salafitów, brały wczoraj udział w starciach z policją w najświętszym dla muzułmanów mieście Tunezji, Kairuanie, i na przedmieściach stolicy Tunisu. Jak podała BBC, wznosili barykady i rzucali kamieniami w policję, która odpowiedziała gazem łzawiącym i strzałami w powietrze. Przyczyną zamieszek był wydany przez rząd zakaz organizacji w Kairuanie corocznego zjazdu przez salafickie ugrupowanie Ansar asz-Szaria. Władze oskarżają ją o popieranie Al-Kaidy. I uznały zjazd za zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Tunezyjskie MSW do niedzieli wieczór doliczyło się kilkunastu rannych policjantów i trzech rannych wśród zwolenników salafitów.
O sytuacji w Tunezji „Rz" rozmawia z Ahmedem Abderraufem Unajesem, emerytowanym dyplomatą. Był on ministrem spraw zagranicznych Tunezji w rządzie tymczasowym, który powstał po obaleniu w styczniu 2011 roku dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego.
„Rz" - Czy skrajni islamiści, salafici, są poważnym zagrożeniem dla władz? Czy mają duże poparcie, choćby wśród młodzieży sfrustrowanej tym, że po rewolucji, która obaliła Ben Alego, nie poprawiły się warunki ich życia?
Ahmed Abderrauf Unajes
- Nie mają wielkiego poparcia. To szczególnie widoczna, ale niewielka grupa ekstremistów. Zapowiadali, że 40 tysięcy ich zwolenników pojawi się w Kairuanie, a zmierzało tam parę tysięcy. W niedzielę rano wszystkie drogi do Kairuanu zostały zablokowane przez policję, która nie dopuściła do miasta większości zwolenników Ansar asz-Szarii, nie pozwoliła im na żadne działania. A starcia w Kairuanie i Tunisie nie były takie wielkie.