Cena, jaką płacą te koncerny w związku z aferą dotyczącą programu PRISM, który umożliwia zbieranie na masową skalę danych użytkowników Internetu, może być jednak niewielka w porównaniu z tą, jaką zapłaci Waszyngton. Kolejny – możliwe, że nawet jeszcze większy - szpiegowski skandal już pojawił się już bowiem na horyzoncie.
Dyrektor ds. prawnych Google David Drummond poinformował, że zarzuty pod adresem koncernu pojawiające się od czasu ujawnienia afery z PRISM są nieprawdziwe, ale sam fakt, iż firma nie może na nie odpowiedzieć stanowi „paliwo do spekulacji". Drummond napisał już Prokuratora Generalnego USA prośbę o zgodę na opublikowanie „liczby i zakresu wszystkich wniosków", które w Google składały amerykańskie władze. „Okaże się wówczas, że treść tych wniosków daleka jest od zarzutów pod adresem Google. Google nie ma nic do ukrycia" - napisał Drummond.
To nie jedyne takie pismo do amerykańskiego prokuratora generalnego. Microsoft w podobnym wniosku zwraca uwagę, iż publikacja informacji o tym, czego chciały od firmy władze USA, umożliwi „zrozumienie i otwarcie dyskusji na temat tych ważnych zagadnień". Z kolei radca prawny Facebooka Ted Ullyot, oświadczył, że reprezentowany przez niego portal społecznościowy chce „przedstawić pełny obraz dotyczący otrzymywanych od władz wniosków oraz sposoby, w jaki na nie odpowiada".
Informacja dotyczące o szeroko zakrojonej inwigilacji elektronicznej, która możliwa jest dzięki programowi PRISM wyszły na jaw w ubiegłym tygodniu. Ujawnił je były pracownik amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego Edward Snowden. Przekazane przez niego dokumenty opublikowały dzienniki „The Guardian" i „Washington Post".
29-letni Snowden wyjaśnił, że PRISM daje „właściwie nieograniczony dostęp" do danych użytkowników Internetu wszystkich największych firm z branży IT. - Nie chcę żyć w świecie, w którym wszystko, co powiem jest nagrywane – mówił wyjaśniając motywy swojego postępowania. Przyznał też, że zdaje sobie sprawę, że „prawdopodobnie nigdy nie wróci do swojego domu" znajdującego się na Hawajach, bo będzie od tego momentu poszukiwany przez rząd USA. Za każdy dokument, który ujawnił grozi mu w Stanach Zjednoczonych od 10 do 20 lat więzienia.