Oświadczenie mogące oznaczać zwrot w amerykańskiej polityce wobec Syrii zbiegło się - możliwe, że nieprzypadkowo - z kilkoma bardzo istotnymi wydarzeniami, które mogą mieć zasadniczy wpływ na sytuację w regionie. Prawdopodobnie najbardziej spektakularnym ze „zbiegów okoliczności" jest to, iż Biały Dom poinformował o zmianie stanowiska w sprawie syryjskiego konfliktu zaledwie kilka godzin przed tym, jak w Iranie rozpoczęły się wybory prezydenckie. Teheran jest - obok Rosji - najbliższym sojusznikiem reżimu w Damaszku i w ostatnich miesiącach popierał go nie tylko na arenie międzynarodowej ale także wysyłając broń i tysiące żołnierzy oraz bojowników Hezbollahu. Na forach irańskiej opozycji często pojawiają się opinie, że „kiedy skończy się powstanie w Syrii, przyjdzie czas na Irańczyków".
Kilka dni temu konflikt po raz pierwszy wylał się poza syryjskie granice, gdy syryjskie siły powietrzne ostrzelały miejscowość sprzyjającą powstańcom znajdującą się na terytorium Libanu. Jednocześnie kilka dni wcześniej z graniczących z Izraelem i kluczowych dla bezpieczeństwa tego kraju Wzgórz Golan, w obawie o swe bezpieczeństwo, zaczął wycofywać się kontyngent austriacki misji ONZ.
Oświadczenie Białego Domu zbiegło się w czasie także z ujawnieniem dziś informacji o tym, że zamknięto przejścia graniczne z Jordanią. Maleńkie królestwo jest bliskim sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i przyjęło dotąd – wedle oficjalnych danych - około 200 tys. uciekinierów z Syrii (nieoficjalnie może być ich dwa razy więcej). Wedle dziennika al-Hayat na granicy po syryjskiej stronie czekają tysiące ludzi, w tym kobiety i dzieci, bez wody i leków, a sytuacja grozi „katastrofą humanitarną". Co ważne – gdy pojawiły się informacje z Białego Domu – natychmiast zaczęto spekulować o wprowadzeniu nad Syrią strefy zakazu lotów. Dyplomaci, na których powołują się agencje, twierdzą, że miała by ona powstać właśnie przy granicy z Jordanią.
Syryjscy powstańcy niemal od samego początku konfliktu proszą społeczność międzynarodową o wprowadzenie strefy zakazu lotów. Sęk w tym, że potrzebna jest do tego zgoda Rady Bezpieczeństwa i na zastosowanie rozdziału VII Karty Narodów Zjednoczonych. Mówi on o działaniu w razie zagrożenia pokoju, naruszenia pokoju i aktów agresji. Dotąd wszystkie rezolucje wymierzone w reżim Baszara Asada skutecznie blokowały jednak Rosja i Chiny. Nawet jeśli Pekin wycofałby weto, nic nie zapowiada, by cokolwiek mogło zachwiać rosyjsko-syryjskim sojuszem. Wprawdzie zapowiedziano, że prezydent Barack Obama podczas zbliżającego się szczytu G8 dalsze kroki wobec Syrii omówi z prezydentem Władimirem Putinem, ale stanowisko Kremla jest jednoznaczne.
Jeszcze wczoraj szef rosyjskiej dyplomacji twierdził, że „doniesienia o użyciu w Syrii broni chemicznej nie mogą zostać wykorzystane, by uzasadnić zagraniczną interwencję wojskową w Syrii". - Kwestia broni chemicznej stała się przedmiotem spekulacji i prowokacji. Nie wykluczam, że ktoś chce ją wykorzystać, by oznajmić, iż przekroczono czerwoną linię i konieczna jest zagraniczna interwencja – mówił Siergiej Ławrow. Dziś w reakcji na doniesienia z Waszyngtonu szef komisji spraw międzynarodowych rosyjskiej Dumy Aleksiej Puszkow oznajmił, iż Amerykanie sfabrykowali informacje o zastosowaniu broni chemicznej przez reżim Asada i są to takie same kłamstwa, jak te że broń masowego rażenia miał były iracki dyktator Saddam Husajn.