W środę po południu Barack Obama wygłosi przemówienie pod Bramą Brandenburską. Pragnął to uczynić dokładnie w tym miejscu pięć lat temu jako kandydat na prezydenta. Stanowczy sprzeciw kanclerz Angeli Merkel uniemożliwił realizację tego zamierzenia. Swą tezę, że Europa jest najważniejszym sojusznikiem USA, wygłosił wtedy spod Kolumny Zwycięstwa. Słuchało go 200 tys. osób zachwyconych pojednawczymi słowami czarnego senatora z Illinois i jego ówczesnym hasłem „change".

Podobnie jest i dzisiaj, jeżeli wziąć pod uwagę, że niemal 90 proc. Niemców życzyło sobie powtórnego wyboru Baracka Obamy na prezydenta. Okolice Bramy Brandenburskiej przypominają już od kilku dni oblężoną twierdzę otoczoną murem metalowych barier.

Prezydent zatrzyma się w nowym hotelu Ritz Carlton i prócz zapowiadanego przemówienia ma zaledwie trzy dodatkowe punkty programu: spotkanie z prezydentem Niemiec, panią kanclerz i kandydatem na kanclerza z ramienia SPD.

– Ta wizyta ma wyłącznie znaczenie symboliczne – cytują niemieckie media anonimowe źródła z otoczenia kanclerz Merkel. Ale bez symboliki Johna Kennedy'ego i jego „Ich bin ein Berliner", bez słów Ronalda Reagana: „Panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten mur!" oraz całkiem konkretnych dyplomatycznych zabiegów George'a Busha seniora, zjednoczenie Niemiec byłoby zapewne niemożliwe.

Jednak pada często pytanie, dlaczego Barack Obama zwlekał tak długo z wizytą w Berlinie.