Zapłonęły policyjne komisariaty oraz koptyjskie kościoły i szkoły. Islamiści zaatakowali budynki rządowe w Gizie. Po brutalnej pacyfikacji dwóch ognisk oporu w Kairze Bractwo Muzułmańskie, odsunięte od władzy półtora miesiąca temu, wzywa „do powstania przeciw wojskowej dyktaturze".
Konflikt, który od miesięcy trawił Egipt, teraz pcha go ku wojnie domowej. Zginęło 638 osób, ponad 3,7 tys. jest rannych. Możliwe, że ostatecznego bilansu w ogóle nie będzie, bo szpitale odmawiają wydawania rodzinom zabitych aktów zgonu z podaną prawdziwą przyczyną śmierci.
Rząd wprowadził stan wyjątkowy i godzinę policyjną w prowincjach, gdzie dochodzi do najpoważniejszych niepokojów.
Buldożery i snajperzy
W środę, gdy egipskie media państwowe informowały, że dwa obozowiska Bractwa Muzułmańskiego przed meczetem Rabaa al-Adawija i przy uniwersytecie w Kairze zostały zlikwidowane „w bardzo cywilizowany sposób", informacja wydawała się prawdopodobna. Odkąd ponad dwa lata temu obalono dyktaturę Hosniego Mubaraka, służby bezpieczeństwa wiele razy usuwały protestujących z miejsc publicznych. Tyle że podczas takich operacji nie było mowy o ofiarach, a ranni mieli najwyżej siniaki. Tym razem jednak przeciwko cywilom użyto pojazdów opancerzonych, buldożerów, gazu łzawiącego i ostrej amunicji.
Walki trwały prawie 12 godzin. Z relacji mediów wynika, że część ofiar zginęła od strzałów w głowę lub klatkę piersiową. Świadkowie na miejscu twierdzą, że wiele osób umarło, bo snajperzy uniemożliwiali przetransportowanie rannych do szpitali. Wśród zabitych jest co najmniej trzech dziennikarzy oraz 17-letnia córka jednego z przywódców Bractwa. Zresztą dziennikarze byli wyłapywani podczas pacyfikacji i trafiali do aresztów, podobnie jak prominentni działacze Bractwa.