W Caracas i kilku wenezuelskich miastach od dwóch tygodni trwają antyrządowe protesty. Demonstranci, najczęściej studenci, protestują przeciwko rządom lewicy, które doprowadziły do zapaści gospodarczej, a na dodatek ograniczają swobody obywatelskie. W odpowiedzi władze organizują demonstracje poparcia dla rządu.
Do eskalacji napięcia doszło zwłaszcza w ostatni weekend, gdy w okolicach stołecznego centrum handlowego Las Mercerdes prorządowi demonstranci pobili się ze studentami żądającymi uwolnienia około setki swoich kolegów zatrzymanych wcześniej przez policję. Demonstracje i starcia przyniosły dotychczas trzy ofiary śmiertelne.
Siły bezpieczeństwa poszukują Leopoldo Lopeza, byłego burmistrza dzielnicy Chacao, głównego organizatora marszów w Caracas, który od kilku dni się ukrywa. Na wideo rozpowszechnionym w internecie Lopez wzywa przeciwników władzy na demonstrację na placu Wenezueli we wtorek. Aby wyrazić pokojowe zamiary, demonstranci mają być ubrani na biało.
W sobotę przemówienie telewizyjne wygłosił prezydent Nicolas Maduro, który o wzniecanie niepokojów oskarżył „prowokatorów". Według niego „faszystowskie ruchy" są finansowane przez rząd Kolumbii z inspiracji prawicowego prezydenta Alvaro Uribe. Zapowiedział też wydalenie trzech dyplomatów USA, którzy jakoby prowadzą „infiltrację wenezuelskich uczelni".
– Wenezuelskie władze z powodu fali protestów mają coraz trudniejszą sytuację, jednak mówienie o końcu rządów Zjednoczonej Partii Socjalistycznej byłoby przedwczesne – mówi „Rz" dr Kinga Brudzińska, analityczka PISM. – Trzeba pamiętać, że do listopada tego roku prezydent Maduro może rządzić dekretami, lojalna wobec niego jest wciąż armia i administracja państwowa, a i w społeczeństwie wciąż przeważają zwolennicy lewicy. Pokazały to choćby wygrane przez nią grudniowe wybory lokalne.