Nie mamy innego wyjścia – w taki sposób udowadnia szef izraelskiego MSZ Avigdor Lieberman konieczność militarnego zajęcia Strefy Gazy. Jego zdaniem nie ma takiej ceny, której Izrael nie byłby gotów zapłacić za swe bezpieczeństwo. Na razie izraelska armia zbombardowała w środę wieczorem ?29 baz terrorystów w liczącej 1,5 mln mieszkańców strefie znajdującej się od siedmiu lat pod kontrolą radykalnego ugrupowania palestyńskiego Hamas.
Był to odwet za wystrzelenie wcześniej z terytorium strefy 41 rakiet na teren Izraela. Nikt nie zginął, ale powiało grozą sprzed lat, kiedy to na Izrael spadło prawie 700 rakiet wysłanych przez Hamas.
– Nic nie wskazuje na dalszą eskalację konfliktu, nie ma nawet danych o ewentualnych ofiarach śmiertelnych w Gazie – mówi „Rz" David Horovitz z portalu internetowego The Times of Israel. Wczoraj na Izrael spadły już tylko dwie rakiety, co także nie pozostało bez odpowiedzi. Jednak premier Beniamin Netanjahu nie kryje, że ma inne zdanie niż szef dyplomacji.
Formalnie nadal obowiązuje więc zawieszenie broni pomiędzy Hamasem a Izraelem po ośmiodniowej operacji armii izraelskiej sprzed dwóch lat. Nastąpiła po atakach rakietowych ze Strefy Gazy sięgających nawet Tel Awiwu i przedmieść Jerozolimy.
Mało kto w Izraelu liczy się w chwili obecnej z wybuchem nowej wojny. – Za duże straty, za wysokie koszty, za wielkie ryzyko katastrofy humanitarnej w gęsto zaludnionej strefie, którą w wypadku okupacji musiałby żywić Izrael – mówi „Rz" Josi Melman, ekspert ds. bezpieczeństwa.