Amerykańska kampania dyplomatyczna została rozpisana na dwa głosy. Do ukraińskiej stolicy przyleciał wiceprezydent Joe Biden, najwyższy rangą przedstawiciel administracji Baracka Obamy, jaki pojawił się nad Dnieprem od wybuchu rewolucji na Majdanie. Ale przynajmniej równie znaczące słowa padły w tym samym czasie w samym Waszyngtonie.
– Jeśli nie będzie postępu w ciągu kilku dni, jesteśmy gotowi razem z naszymi partnerami z Europy i G7 obarczyć Rosję dodatkowymi kosztami za destabilizowanie wschodniej Ukrainy – oświadczył rzecznik Białego Domu Jay Carney.
Rzeczniczka Departamentu Stanu Jen Psaki precyzuje: USA są w stanie nałożyć sankcje na poszczególne osoby, przedsiębiorstwa i całe sektory rosyjskiej gospodarki.
Do tej pory Obama zdecydował się na wprowadzenie raczej symbolicznych restrykcji wobec Rosji. Współpracownicy prezydenta cytowani przez „New York Timesa" tłumaczą, że działo się to z dwóch powodów: niechęci zachodniej Europy do rozpętania wojny handlowej z Kremlem oraz obawy samego Białego Domu przed zaszkodzeniem amerykańskiej gospodarce, która całkiem niedawno przełamała kryzys.
Czy tym razem Obama rzeczywiście zaostrzy swoją strategię wobec Moskwy?