Jest na Syberii też kawałek polskiego nieba. Wierszyna, polska wieś. Nie zesłańców, ale dobrowolnych osadników. Przyjechali tu głodni ziemi z Zagłębia Dąbrowskiego w 1910 roku. Osadnikom car fundował bilety Kolei Transsyberyjskiej, dawał zapomogę bezzwrotną 100 rubli i piętnaście wiorst ziemi na familię. Ponad sto rodzin wybrało więc Syberię zamiast podróży w nieznane do USA lub Brazylii.
Na miejscu okazało się, że ziemi jeszcze... nie ma. Trzeba ją dopiero tajdze wyrwać. Dosłownie. Karczowali więc las, mieszkali w ziemiankach. Dobrobyt zależał od ilości rąk do pracy. Ci z małymi dziećmi głodowali, ci z podrostkami szybko urządzili się lepiej niż w biednej Małopolsce. Pierwsza wojna światowa toczyła się daleko, wojna domowa i rewolucja też tu nie dotarły. Nawet gdy ziemię kolektywizowano, zagubienie w syberyjskiej tajdze było plusem. Komunistyczna brutalność dotarła do Wierszyny dopiero w 1938 roku. Zgodnie ze statystyczną logiką NKWD aresztowano 30 mężczyzn i wywiozła w nieznane. Na ich powrót czekano i modlono się przez dekady. Dopiero po upadku ZSRR ujawniono dokumenty, które pokazały przeznaczony im los... Nie wywieziono ich, tylko rozstrzelano. Jeszcze trudniej było w czasie przyszłej wkrótce wojny. Zmobilizowano wszystkich mężczyzn. We wsi został jeden, kaleka bez nogi. Znów był głód i płacz. Polskość jednak była przepustką do życia dla zmobilizowanych. Jako Polacy nie byli godni zaufania wiec służyli w jednostkach tyłowych. Większość wróciła pod koniec lat czterdziestych.
Gdy byłem tu pierwszy raz w 1991 roku, sensacją nie był dla Wierszynian dziennikarz z Polski. Nawet nie ksiądz Ignacy Pawlus, który właśnie organizował największą parafię świata, która obejmowała obszar od Krasnojarska po Władywostok. Sensacją było pojawienie się taksówki, którą z Irkucka przyjechaliśmy. Słuchaliśmy wtedy godzinami opowieści wiedzionych staropolszczyzną przeplataną rusycyzmami. Odzyskaliśmy kilka pamiątek po zniszczonym kościele. Powitaliśmy polskiego nauczyciela, którego przyjazd sfinansowało Stowarzyszenie Polonia.
Dziś szczęśliwie Polska o Wierszynie pamięta. Zaglądają tu zapamiętali turyści. Odzyskane od kołchozu nieruchomości wypiękniały. Samochód nie jest już czymś dziwnym. Droga też lepsza i błoto nie odcina Wierszyny od cywilizacji. Polskość można już pielęgnować bez obaw przed szykanami. Odbudowano też kościół. Proboszczem jest ojciec Karol Lipiński. I choć zapewne to najbiedniejsza polska parafia na świecie, miło było się tu zatrzymać. I ze wstydem przyznać, że zjedliśmy proboszczowi zupę, bo nie sposób było domowemu posiłkowi się nie poddać. Prezes (w końcu budowlany inżynier) odwdzięczył się projektem przebudowy kościelnych fundamentów.
W Wierszynie mieszka dzisiaj ponad pięćset osób. Utrzymują się z rolnictwa. Ciągle nieufnie patrzą w przyszłość. Bo też los ich nigdy nie oszczędzał. Zaledwie jeden gospodarz uwierzył w dziejowe zmiany i nie boi się bycia „obszarnikiem". Kosi prawie tysiąc hektarów i jest jedynym we wsi pracodawcą tartacznym. A sama Wierszyna została taką, jak była przed stuleciem. Trochę polska, trochę buriacka, trochę rosyjska. Najlepiej widać to na cmentarzu. Zadbanym polskim obyczajem. Całkiem niedawno jeden z parafian ojca Karola ustrzelił w tajdze niedźwiedzia...