Gdy w sobotę media ogłosiły zwycięstwo Joe Bidena, na ulicach amerykańskich miast – od Nowego Jorku przez Waszyngton, Atlantę po Hollywood – zapanowała euforia.
Zwolennicy demokratycznego kandydata najpierw z okien domów bili brawo, potem zaczęli gromadzić się, tańczyć i śpiewać na ulicach uzbrojeni w plakaty wyborcze Bidena i Harris oraz flagi mniejszości społecznych. Wyrażali radość nie tyle ze zwycięstwa Bidena, ile przede wszystkim z porażki Donalda Trumpa, którego prezydentura kojarzy im się z półprawdami, atakami na imigrantów i politycznych oponentów, mniejszości, a czasami nawet na literę prawa.
„W końcu!", „Nadchodzi era szacunku do drugiego człowieka", „Sezon drugi najgorszego w historii serialu telewizyjnego został odwołany. Czas na pojednanie i leczenie ran" – pisali zwolennicy Bidena w mediach społecznościowych.
Trumpowi udało się powtórzyć zwycięstwo w Ohio, Iowa, Teksasie i na Florydzie, ale jak się okazało, Joe Biden jako pierwszy demokratyczny kandydat na prezydenta od 1992 r. uzyskał więcej głosów w konserwatywnej Georgii niż jego republikański oponent. Prowadzi też w Arizonie, która nie głosowała na demokratę od prawie ćwierć wieku, oraz odzyskał poparcie w Pensylwanii, Wisconsin i Michigan, stanach tzw. demokratycznej ściany, którą Donald Trump skruszył cztery lata temu.
– Niech era demonizacji w Ameryce zacznie się kończyć tu i teraz. Obiecuję, że będę prezydentem, który jednoczy, a nie dzieli, który nie widzi czerwonych i niebieskich stanów, ale który widzi Zjednoczone Stany – powiedział Joe Biden podczas zwycięskiej przemowy, wygłoszonej w Wilmington w Delaware.