Premier Theresa May w niedzielę po raz pierwszy ogłosiła precyzyjny kalendarz wielkiej operacji rozwodowej. Zrobiła to na kilka godzin przed konferencją konserwatystów w Birmingham. Chodzi o moment, w którym Londyn odwoła się do artykułu 50 traktatu o UE. Teraz wiadomo, że stanie się to w I kwartale przyszłego roku, choć dokładnego dnia szefowa rządu nie podała.
Do tej pory spodziewano się, że Brytyjczycy poczekają z tym do jesieni przyszłego roku, kiedy już zostaną rozstrzygnięte kluczowe wybory we Francji, Niemczech i Holandii, a być może i we Włoszech. Można się spodziewać, że do tego momentu najważniejsze stolice Unii nie będą chciały pójść na żadne koncesje wobec Brytyjczyków, bo to mogłoby pokazać, że wyjście z Unii się jednak opłaca i zwiększyć poparcie dla populistów.
Jednak na stanowisko May zapewne wpływ miały naciski zwolenników szybkiego Brexitu w rządzie, w tym przede wszystkim sekretarza ds. europejskich Davida Davisa, ds. handlu Liama Foxa i szefa dyplomacji Borisa Johnsona.
Premier musi także liczyć się z rosnącym zniecierpliwieniem biznesu. W ub. tygodniu szef Renault Nissan Carlos Ghosn ostrzegł, że wszelkie inwestycje w największej fabryce koncernu w Sunderland zostaną wstrzymane do czasu, gdy się wyjaśni, czy Wielka Brytania pozostanie częścią jednolitego rynku. Ewentualne cła przy sprzedaży aut do Europy kosztowałyby koncern 350 mln funtów rocznie. W Sunderland, gdzie Nissan zatrudnia 7 tys. pracowników, aż 61 proc. mieszkańców głosowało za Brexitem.
May powiedziała w BBC, iż „wyborcy jasno dali sygnał, że oczekują od władz przywrócenia kontroli nad imigracją". To mogłoby sugerować, że coraz bardziej skłania się ku radykalnemu odwrotowi od integracji. Bez utrzymania swobody przepływu osób Wielka Brytania nie utrzyma dostępu do jednolitego rynku.