Nastroje elit europejskich coraz bardziej rozmijają się z tym, co myślą obywatele państw członkowskich UE. Część polityków powtarza jak mantrę potrzebę zacieśniania politycznej jedności Unii. Słyszymy, że proces ten nabiera gwałtownego przyspieszenia, że decyzje już zapadają i... No właśnie, co? Jak doprowadzić do powstania federalnej Europy bez uzyskania akceptacji ze strony jej mieszkańców? Czy ktoś próbował zadać sobie pytanie, jak zareagują na to Polacy, Hiszpanie, Węgrzy, Francuzi, Grecy i Niemcy, nie wspominając o Brytyjczykach? Politycy podejmują dziś kolejne decyzje dotyczące paktu fiskalnego czy Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego bez konsultowania tego z nikim poza nimi samymi.
Chocholi taniec
Kolejne pomysły powstające w brukselskich gabinetach podawane są jako prawdy objawione, powtarzane często przez siedzących tam dziennikarzy, którzy towarzyszą politykom. Zabawne, że i jedni, i drudzy mówią o potrzebie pogłębiania demokracji, a tak naprawdę robią wszystko, żeby demokracja miała coraz mniej wspólnego z tym, co stanowi o jej istocie. Hasła walki z kryzysem powodują, że argumenty na rzecz federalnej Europy bywają traktowane jak dogmaty. Tyle że w tym przypadku kryzys próbuje się przezwyciężać metodą, która do niego doprowadziła. Nierozważna integracja walutowa ma być zaleczona jeszcze głębszą integracją, i to w wielu wymiarach. Nie ma znaczenia, że polegnie przy niej część graczy. A przecież wielu ekspertów twierdzi, że Polska uniknęła drastycznej zapaści gospodarczej m.in. dlatego, że miała własną walutę.
Podstawowym wyzwaniem dla polityków jest obecnie konieczność przeprowadzenia w poszczególnych krajach reform, w ramach których trzeba uzdrowić radykalnymi środkami finanse publiczne, uprościć regulacje, zwiększyć swobodę działalności biznesowej (zwłaszcza w przypadku młodych ludzi). Tymczasem próbuje się nas przekonać, że kluczowe jest to, czy będziemy siedzieć przy właściwym stole. Europa kręci się wokół własnego ogona. Coraz bardziej przypomina to chocholi taniec.
Luksemburskie złudzenia
Koronnym przykładem tego, o czym mowa, jest polityka klimatyczna, narzucająca wielu państwom, w tym Polsce, drakońskie rozwiązania, które kosztują nas ogromne pieniądze, blokują rozwój gospodarczy, śrubują ceny energii. Jednocześnie nie przynoszą one żadnego rezultatu dla „Matki-Ziemi”, bo reszta świata regularnie zasmradza i zanieczyszcza powietrze, emitując radośnie dowolne ilości dwutlenku węgla. Kolejna sprawa to kwestia gazu łupkowego. Surowiec ten może doprowadzić do znaczącej obniżki cen energii. Ale elity europejskie robią wszystko, żeby temu przeszkodzić. Pomijam już takie drobiazgi jak pomysły, by narzucić zarządom firm obowiązek zatrudniania odpowiedniej liczby kobiet, czy zakaz produkcji papierosów mentolowych i typu slim, co spowoduje utratę pracy przez tysiące ludzi, spadek wpływów podatkowych, wzrost przemytu oraz rozwój firm tytoniowych poza granicami UE.
Jak bardzo brukselskie elity oderwały się od rzeczywistości, świadczy na przykład dość komiczny artykuł wiceprzewodniczącej Komisji Europejskiej Viviane Reding pod wymownym tytułem „Stany Zjednoczone Europy” („Rz”, 13.12.2012 r.). Ów tytuł to zarazem postulat autorki. Wbrew temu, co mówią fakty. Większość Polaków jest radykalnie przeciwna euro, Grecy demonstrują przeciwko narzucaniu im przez Brukselę i Berlin kolejnych ograniczeń finansowych, Węgrzy mentalnie oddalają się od Unii wskutek nieustannych ataków płynących z Brukseli i Strasburga na ich rząd, Czesi trwają w swoim eurosceptycyzmie, a Brytyjczycy już otwarcie zastanawiają się nad tym, czy nie opuścić Unii.