Na odbywającym się dziś w Pekinie szczycie politycy z Brukseli próbują przekonać Chińczyków, że 131 miliardów euro deficytu UE w handlu z ich krajem to nie jest normalny bilans.
Europejskie rządy zasypywane są skargami od rodzimych producentów. To właśnie oni doprowadzili w 2005 roku do zablokowania w europejskich portach chińskich statków pełnych swetrów, spodni i biustonoszy z Chin. A rok później apelowali – i odnieśli sukces – o nałożenie restrykcji na import chińskich butów. Teraz z kolei żądają walki z chińską stalą. Te zapędy próbuje temperować unijny komisarz handlu Peter Mandelson. Brytyjczyk, a więc tradycyjnie zwolennik wolnego handlu, przypomina o procedurach. Chinom nie można zarzucać, że ich biustonosze są za tanie. Trzeba im udowodnić, że sztucznie zaniżają ceny, czy też że stosują inne nieuczciwe praktyki handlowe.
W końcu jednak i on ustępuje w obliczu argumentów o zamykanych fabrykach i tysiącach zwolnionych pracowników w europejskich zakładach.Ze skargami do Brukseli najczęściej dzwoni Francja.
Kraj ten przewodzi nieformalnej grupie państw, obejmującej też Polskę, które nie zauważyły, że Chiny od 2001 roku należą do Światowej Organizacji Handlu. I że europejscy producenci mieli kilka lat, żeby przygotować się na wzmożoną konkurencję ze strony Dalekiego Wschodu. Okazuje się tymczasem, że dużo łatwiej jest im blokować porty i szantażować polityków, niż zreformować własne zakłady.
Trzeba zresztą przyznać, że same Chiny wytrącają argumenty zwolennikom wolnego handlu. Pekin bowiem rozumie go jako drogę jednokierunkową. Europa musi się otworzyć na chińskie produkty, ale Chiny mogą przymykać granice i uzależniać kontrakty od swych politycznych sympatii. Świadczy o tym wprowadzony ostatnio obowiązek cenzurowania depesz światowych serwisów gospodarczych przez państwową agencję prasową Xinhua.