Pogranicze Strefy Gazy z Izraelem, 200 metrów od ufortyfikowanego przejścia granicznego Erez. Ziemia trzęsie się od eksplozji, z terytoriów palestyńskich dochodzą odgłosy syren alarmowych. W cieniu drzew kryje się długa kolumna izraelskich czołgów i wozów opancerzonych. Wokół potężnych, grzejących silniki pojazdów uwijają się żołnierze. Oficerowie, wydając rozkazy, starają się przekrzyczeć potworny hałas.
Pada deszcz. Gąsienice czołgów i buty żołnierzy toną w tłustym błocie. Nagle pojawiają się dwa śmigłowce Apache. Lecą bardzo nisko. Odpalają rakiety i zawracają. Pozostawiają na niebie kilkanaście długich, białych smug. Zaraz nadlatują kolejne dwa, a potem jeszcze dwa śmigłowce. W 60 sekund na Strefę Gazy spada kilkadziesiąt rakiet. Żołnierze stoją z zadartymi głowami i wiwatują.
Rozmawiając z nimi, trudno się oprzeć wrażeniu, że wojnę traktują jak zabawę. Nie mogą się doczekać rozkazu rozpoczęcia ataku lądowego na Strefę Gazy. – Skopiemy im tyłki! Wrzucimy Hamas do morza! – mówi 19-letni Szlomo. Jego koledzy głośno się śmieją.
– Nie boicie się śmierci?
– Nie! – zapewniają.