Na pytania o politykę mój japoński przyjaciel Oishi odpowiadał zwykle wzruszeniem ramion. Polityka nigdy go nie interesowała. – Tego kraju i tak nie da się zmienić – mawiał, machając ręką.
Takich ludzi jak Oishi określa się w Japonii jako „yawarakai hoshu-so, czyli elastycznych konserwatystów. Statystycznie rzecz biorąc, typowy „elastyczny konserwatysta” jest po trzydziestce, ma wyższe wykształcenie i dobre zarobki i nie bardzo interesuje się polityką. Od głosowania odstręczała go zwykle niewiara w to, że może wygrać ktoś inny niż rządzący, lub przekonanie, że to, co jest, i tak będzie lepsze od gwałtownych zmian. Jeśli głosował, to z poczucia obywatelskiego obowiązku, bez przekonania.
Ta apatia wyborców – a może lęk przed zmianą – zawsze mnie w Japonii zadziwiała. Potężne gazety mogące się pochwalić wielomilionowym czytelnictwem i wysoko wykształcona opinia publiczna, wielka klasa średnia dysponująca wolnością słowa i wyboru, prężne uniwersytety i kipiące życiem miasta. A przy tym wszystkim – jedna partia rządząca krajem przez pół wieku, z jedną tylko 11-miesięczną przerwą w połowie lat 90. Partia Liberalno-Demokratyczna.
Z wyborami w Japonii było trochę jak z mistrzostwami świata w piłce nożnej – wielu grało, ale na końcu i tak wygrywali Niemcy, Włosi lub Brazylijczycy. Różnica była taka, że PLD było naraz Niemcami, Włochami, Brazylią i Argentyną japońskiej polityki. Opozycja była rozdrobniona, skłócona, pozbawiona środków, a z czasem także doświadczenia w rządzeniu. Nękały ją skandale i klęski.
[srodtytul]System 1955[/srodtytul]