Protesty kilku tysięcy policjantów przeciwko planom zlikwidowania dodatków mundurowych postawiły kraj na krawędzi anarchii. Funkcjonariusze zablokowali lotniska, ustawili barykady na drogach prowadzących do stolicy i zajęli siedzibę parlamentu. – Panuje chaos. Złodzieje rabują sklepy i przechodniów. Pozamykano szkoły. Po ulicach błąkają się płaczące dzieci. W szpitalu, gdzie miałem mieć zabieg, powiedzieli mi, że nie będą operować, bo czekają na ewentualnych rannych – opowiada „Rz” Rommel Betancourt, mieszkaniec stolicy kraju Quito.
Lewicowy prezydent Rafael Correa zagroził w środę, że rozwiąże parlament i będzie rządził dekretami, jeśli część jego własnej partii i opozycja nie poprą planu zaciskania pasa. Na razie udało mu się przeforsować odebranie premii pieniężnych policjantom.
Kiedy wybuchły protesty, pojechał do koszar zbuntowanego pułku policji zmilitaryzowanej w Quito i w dramatycznym przemówieniu zapowiedział, że nie ugnie się pod presją. – Jeśli chcecie zająć koszary, zostawić obywateli bez ochrony, zdradzić swą misję policjantów i swą przysięgę – zróbcie to. Ale ten prezydent i ten rząd będą nadal wypełniali swoje obowiązki. Jeśli chcecie zniszczyć ojczyznę, zniszczcie ją. Ale ten prezydent nie uczyni ani kroku wstecz – mówił z zapałem.
Policjanci obrzucili go granatami łzawiącymi. Jeden eksplodował tuż obok prezydenta.
– Chcecie, to mnie zabijcie! – wołał Correa. Próbował założyć maskę przeciwgazową, ale ktoś mu ją zdarł z twarzy. W efekcie z objawami podrażnienia dróg oddechowych trafił do szpitala.