Wkrótce po wejściu w życie 2 stycznia tego roku ustawy, która zakazała palenia nie tylko w instytucjach publicznych, zakładach pracy, barach, restauracjach i hotelach, ale również w pobliżu szkół, przedszkoli i placów zabaw – lidera Partii Ludowej (PP) Mariano Rajoya przyłapano na łamaniu prawa. Jego zdjęcie z cygarem w ustach trafiło do Internetu wraz z informacją, że parę metrów dalej kopały piłkę dzieci.

Podczas kampanii przed wyborami 20 listopada, które PP wygrała w wielkim stylu, Rajoy poruszył ten delikatny problem. – Wiem, że większość ludzi jest przeciwna ustawie, która zakazuje palenia wszędzie i sprawia, że dla palaczy nigdzie nie ma miejsca – oświadczył. Jego słowa zaskoczyły wszystkich. Najbardziej przeciwników palenia przekonanych, że w tej walce można iść tylko do przodu: np. zakazać teraz palenia w samochodach, gdy podróżuje się z dziećmi. Przypominają, że w Kortezach PP – i sam poseł Rajoy – poparła nowe prawo, a podczas debaty żądała jedynie zwrócenia właścicielom kosztów przebudowy lokali tak, by zgodnie z ustawą z 2005 r. wygospodarować w nich miejsce dla palaczy.

Te środowiska traktują wypowiedź Rajoya jako wyborczy chwyt. Natomiast palacze i restauratorzy wierzą, że coś się zmieni. Choćby z powodu kryzysu. Sprzedaż tytoniu to przecież dla fiskusa kura znosząca złote jajka (w 2009 r. prawie 10 mld euro). Według Hiszpańskiej Federacji Hotelarzy i Restauratorów lokale nocne i bary zakaz palenia mógł kosztować nawet 20 proc. zysków. Roczne straty sektora szacują na 10 mld euro. Pracę mogło utracić nawet 60 tys. ludzi.

Przeciwnicy palenia wskazują z kolei na oszczędności służby zdrowia. Szacuje się, że pali 30 proc. Hiszpanów. Na choroby przypisywane temu nałogowi umiera rocznie 50 tys. osób, w tym 3000 biernych palaczy. Tysiąc z nich to pracownicy barów i restauracji.