Na Bliskim Wschodzie wybuchły dwie afery. Najpierw wyszło na jaw, że jedno z największych izraelskich konsorcjów frachtowych należących do rodziny Oferów handlowało ropą z Iranem. Tankowce nieżyjącego już Sammy'ego Ofera wpływały po kryjomu do irańskich portów przez dziesięć lat. Dzięki temu reżim ajatollahów mógł zarobić setki milionów dolarów.
Wkrótce potem okazało się, że inna izraelska firma – Allot Communications – sprzedawała Iranowi specjalistyczny sprzęt do kontroli Internetu i namierzania opozycyjnych blogerów. Komponenty były przesyłane do Danii, gdzie odklejano z nich nalepki „Made in Israel", wkładano w nowe pudełka i wysyłano do Teheranu.
Obie afery wywołały burzę. Iran jest bowiem wrogiem numer jeden Izraela i handel z nim jest obywatelom państwa żydowskiego zakazany. Mało tego, to właśnie Izrael najsilniej zabiega na arenie międzynarodowej, aby nałożyć na Teheran sankcje ekonomiczne. Pieniądze z handlu zagranicznego reżim przeznacza bowiem m.in. na zbrojenia.
Według dziennika „Haarec" izraelskie firmy od lat prowadzą jednak ożywione interesy z Iranem, krajami arabskimi i państwami muzułmańskimi w Azji Południowo-Wschodniej. Jest to utrzymywane w tajemnicy, bo formalnie wszystkie te reżimy nie utrzymują relacji dyplomatycznych z państwem żydowskim.
– Pieniądz nie śmierdzi. Niezależnie od tego, skąd się go dostaje – powiedział prof. Uri Bialer z Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Izrael sąsiaduje z samymi państwami islamskimi, co sprawia, że są one naturalnymi rynkami zbytu dla jego towarów i usług. A ponieważ Arabowie mają na nie olbrzymie zapotrzebowanie, polityka schodzi na plan dalszy.