Półtora miesiąca przed pierwszą turą wyborów (22 kwietnia) kampania wyborcza we Francji nabrała tempa. Nicolasowi Sarkozy'emu skrzydeł dodał sondaż Ifop, w którym od dotychczasowego faworyta, socjalisty Francois Hollande'a, dzieli go już tylko pół punktu procentowego (od 28 do 28,5 proc. głosów). Prezydentowi nie było jednak dane cieszyć się w pełni tym sukcesem, bo dziennikarze pytali go o 50 mln euro, które miał dostać od nieżyjącego Muammara Kaddafiego na kampanię wyborczą w 2007 r.
Rok temu, na początku operacji wojskowej przeciwko dyktatorowi, na której czele stanęły Francja i Wielka Brytania, syn satrapy Saif al Islam publicznie oskarżył francuskiego przywódcę o wykorzystanie libijskich pieniędzy do walki o prezydenturę. – Sarkozy musi zwrócić pieniądze, które wziął od Libii na kampanię. To my ją sfinansowaliśmy i mamy na to dowód. Jesteśmy gotowi wszystko ujawnić – mówił w wywiadzie dla Euronews.
Nigdy niczego nie ujawnił, ale pytanie o libijskie pieniądze wróciło za sprawą francuskiego portalu informacyjnego Mediaport. Opublikował on notatkę sporządzoną, jak twierdzi, przez pośrednika. Wynika z niej, że pieniądze Sarkozy załatwił sobie podczas wizyty w Libii w 2005 r. Nikt tego nie potwierdza, a sam prezydent uznał oskarżenia za „groteskowe". Oburzał się, jak można cytować osoby, których „wiarygodność jest zerowa" i które mają krew na rękach.
Niezrażeni tym socjaliści wykorzystują sytuację. Już zażądali od prezydenta wyjaśnień na temat jego „relacji z pułkownikiem Kaddafim". Sondaż pokazujący, że wbrew wcześniejszym prognozom Sarkozy może wygrać pierwszą turę, podobno wywołał w ich sztabie panikę.
Sam prezydent powstrzymuje się od triumfalizmu. – Nic nie zostało rozstrzygnięte. Francuzi są bardzo inteligentni, bardzo trzeźwi. Niech każdy powie, co zrobi w następnych pięciu latach. Cała reszta to bicie piany – mówił wczoraj prezydent.