– Zamierzamy z tej kwestii uczynić jeden z podstawowych punktów rozmów pokojowych – powiedział dziennikowi „Jerusalem Post" wiceminister spraw zagranicznych Danny Ajalon. – Ta sprawa jest słuszna, chodzi tu o prawa setek tysięcy osób. Chcemy w ten sposób całemu światu arabskiemu przystawić do twarzy lustro – dodał.
Jak szacuje izraelski rząd, po 1948 roku, gdy powstało państwo żydowskie, z krajów arabskich wypędzonych zostało 850 tysięcy tamtejszych Żydów. Towarzyszyły temu często akty przemocy, a niemal zawsze grabież. Żydzi musieli zostawić w swoich ojczyznach nie tylko nieruchomości, ale także meble, pieniądze i kosztowności. O wszystko to chce się upomnieć teraz Izrael. Bez zapłacenia odszkodowań Arabowie nie mają co myśleć o pokoju.
– Bliskowschodni Żydzi nie zrezygnowali ze swojej własności. Marzą, że gdy na Bliskim Wschodzie podpisany zostanie pokój, będą mogli je odzyskać. Szczerze mówiąc, trudno jednak wyobrazić sobie, żeby rządy Iraku, Jemenu, Maroka czy Syrii oddały cokolwiek obywatelom Izraela – powiedziała „Rz" dr Esther Meir-Glitzenstein, historyk specjalizująca się w dziejach bliskowschodnich Żydów z izraelskiego Uniwersytetu Negew.
Najprawdopodobniej rząd Izraela doskonale zdaje sobie z tego sprawę i cała inicjatywa jest tylko elementem gry z Palestyńczykami. Jednym z podstawowych problemów w procesie pokojowym na Bliskim Wschodzie jest bowiem kwestia tak zwanych palestyńskich uchodźców. Chodzi o Arabów, którzy zostali wypędzeni lub uciekli z terenu dzisiejszego Izraela podczas wojny o niepodległość w 1948 roku.
Palestyńskie władze domagają się od Izraela, aby przyznał tym ludziom prawo do powrotu. Obecnie, wraz z potomkami, chodzi o społeczność liczącą pięć milionów ludzi. Wpuszczenie ich na teren Izraela i przyznanie im praw wyborczych oznaczałoby koniec państwa żydowskiego. Między innymi dlatego proces pokojowy od lat znajduje się w impasie.