Mimo pozorów dyplomatycznej rutyny berlińska wizyta premiera Tayyipa Recepa Erdogana była uważnie obserwowana jako sprawdzian niemiecko-tureckich relacji w niełatwych okolicznościach.
Wojna domowa w Syrii wystawia na próbę rolę regionalnego mocarstwa, do której aspiruje Turcja, a rozmowy o przyszłym członkostwie Turcji pozostają zawieszone – oficjalnie do końca prezydencji cypryjskiej, Ankara bowiem nie uznaje państwowości Cypru (Erdogan dał temu wyraz, mówiąc, że przyjęcie „południowego Cypru do UE było błędem"). Nie jest przy tym tajemnicą, że kanclerz Angela Merkel nie jest zwolenniczką pełnego członkostwa Turcji w UE, optując za formą uprzywilejowanego stowarzyszenia.
Erdogan do przedstawienia swojego stanowiska wykorzystał okazję, jaką stanowiło otwarcie nowej ambasady Turcji w Niemczech – największej tureckiej placówki dyplomatycznej na świecie. Podczas uroczystości zapewnił, że jest zdecydowany na wprowadzenie swojego kraju do UE najpóźniej do roku 2023, jednak jeśli do tego czasu nie uda się zakończyć procesu akcesyjnego, to „Unia Europejska może utracić Turcję" – jak się wyraził. Obserwatorzy odebrali tę deklarację jako rodzaj politycznego ultimatum Turcji dla Europy.
– Zacieśnianie kontaktów z Unią Europejską jest Turcji bardzo potrzebne, jednak Turcy są już zmęczeni ciągnącymi się od 1987 r., wciąż bezowocnymi rozmowami o perspektywie członkostwa w UE – mówi „Rz" prof. Iter Turan ze stambulskiego Uniwersytetu Bilgi. – Złe wrażenie sprawia np. utrzymywanie reżimu wizowego dla obywateli tureckich jeżdżących do państw UE.
W relacjach dwustronnych Turcji i Niemiec również nie brak problemów. Niemcy zwracają uwagę na oporną integrację ok. 3 mln tureckich imigrantów, Turcy zaś mają za złe Niemcom tolerowanie emigracyjnej działalności kurdyjskich separatystów z PPK, a zwłaszcza zbiórki pieniędzy na ich walkę zbrojną.