Kim Dzong Un, mniej więcej rok po śmierci ojca, wystrzelił rakietę dalekiego zasięgu, wywołując obawy połowy świata, z sąsiadami-sojusznikami Ameryki, czyli Koreą Południową i Japonią, na czele.

Robi to, co każdy wielki strażnik twierdzy Kimów - prowokuje, straszy i pokazuje bezradność świata. Po to, by znowu coś dostać, na przykład żywność dla udręczonej ludności, która przegrywa walkę o przychylność Kimów z ich szalonymi wizjami militarnymi, kosmicznym, nacjonalistycznymi i komunistycznymi.

I po to, by przypomnieć, że jest taki kraj, który się z nikim i niczym nie liczy. Kraj tajemniczy, niedostępny, nieco groteskowy, ale przede wszystkim okrutny dla swoich obywateli i przerażających dla obywateli reszty świata.

I to niezależnie, który z Kimów nim włada. Znajomość angielskiego, uwielbienie do amerykańskiej koszykówki i hollywoodzkich przebojów nic tu nie zmienia. Podobnie jak nic ludzkiego w dyktatorze się nie budzi, gdy się napije najlepszego koniaku, wypali najwytrawniejsze cygaro i przejedzie się najbardziej wyrafinowanym samochodem sportowym, wyprodukowanym w centrum cywilizacji zachodniej.