Wczoraj na tory wyjechał zaledwie co trzeci pociąg TGV. Z kwitkiem odeszły setki tysięcy pasażerów, którzy codziennie jeżdżą do pracy futurystycznymi składami. Podobnie będzie do piątku, czyli do końca strajku.
Na 250 tys. kolejarzy padł strach, gdy rząd ogłosił plan cięć kosztów u państwowego przewoźnika SNCF. Rocznie wydatki mają być ograniczone przynajmniej o miliard euro. Głównie dzięki cięciom pensji kolejarzy, rezygnacji z budowy części nowych połączeń oraz podniesieniu cen biletów. – We Francji obowiązuje zasada, że dostęp do szybkich połączeń kolejowych, podobnie jak sieci telekomunikacyjnej czy energetycznej, to część „nabytych praw socjalnych" i należy się w równym stopniu mieszkańcowi Paryża i małej wsi w Owernii. Dlatego ograniczenie rozbudowy sieci TGV jest pewną cezurą – tłumaczy „Rz" Philippe Moreau Defarges, ekspert Francuskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.
Socjalistyczny rząd wyboru jednak nie ma. Dług kolei urósł do 40 mld euro i jest dziesięć razy wyższy niż zobowiązania PKP, a do tego co roku powiększa się o kolejne 2 mld. Francja musi zaś szukać oszczędności wszędzie, jeśli chce zachować zaufanie inwestorów giełdowych. Łączny dług kraju urósł bowiem do 1,8 bln euro, ponad 90 proc. PKB.
Do tej pory TGV, podobnie jak Airbus, energetyka jądrowa czy rakieta Ariane, były dumą francuskiego kapitalizmu państwowego. – W czasach kryzysu ten sukces okazał się pułapką, bo TGV nie są dublowane przez kolejowe linie konwencjonalne.
Poza trudnościami na kolei, od poniedziałku we Francji trwa strajk generalny kontrolerów lotów, którzy protestują przeciw planom Brukseli utworzenia projektu ustanawiającego system nadzoru nad połączeniami w całej UE. To zbliżyłoby koszty kontroli do poziomu tych w USA, które są dwukrotnie niższe. Za cenę zwolnienia części kontrolerów.