Czy na Zachodzie ktoś śmiałby pytać, czy organizacja faszystowska powinna uczestniczyć w życiu politycznym? To pytanie Dżamala Fahmiego ze stowarzyszenia egipskich dziennikarzy dobrze oddaje nastroje związane z planami zakazania działalności Bractwa Muzułmańskiego, najstarszej i jednej z najpotężniejszych organizacji w regionie.
Wyniesiony do władzy przez wojskowych tymczasowy rząd w Kairze zadaje Braciom ostatnio cios za ciosem. Państwowa agencja MENA podała, że aresztowano około tysiąca członków i zwolenników tej organizacji, 250 postawiono zarzuty morderstwa, próby morderstwa lub terroryzmu. Rządzący de facto krajem dowódca sił zbrojnych gen. Abd el-Fatah Said es-Sisi zapowiedział, że nie będzie dłużej powstrzymywał swych sił w konfrontacji z „napastnikami, którzy chcą zniszczyć Egipt".
Sęk w tym, że zawsze gdy próbowano zakazać Bractwu działalności, kończyło się to dokładnie tak samo – Egipt pogrążał się w chaosie. Zaledwie przedsmakiem kolejnej jego odsłony mogą być starcia uliczne, które w ostatnich dniach kosztowały życie już blisko tysiąca osób. Jest nim też zamach przeprowadzony wczoraj na Synaju.
Oficjalnie pokojowi...
Przedstawiciele służb bezpieczeństwa mówią, że to była egzekucja. Doszło do niej w wiosce w pobliżu przejścia granicznego Rafah, między Egiptem a Strefą Gazy. Na dwa przejeżdżające mikrobusy najpierw spadły pociski moździerzowe, a potem posypały się kule z karabinów. Pasażerami byli policjanci. Wszyscy w cywilnych ubraniach, byli po służbie. Zginęło ich 25.
Odkąd 3 lipca, po serii potężnych protestów ulicznych, armia pozbawiła władzy wywodzącego się z Bractwa Muzułmańskiego prezydenta Mohammeda Mursiego, na Synaju niemal codziennie dochodzi do ataków. AFP ustaliła, że tylko w tym regionie zabitych zostało 49 funkcjonariuszy. Służby bezpieczeństwa podają, że zlikwidowały tam blisko dwa razy tyle „terrorystów".