W minioną sobotę przeszło 10 tys. manifestantów zebrało się w stolicy departamentu Finistere Quimper z czerwonymi czapkami na głowie. To wspomnienie odległego buntu z 1675 r., kiedy mieszkańcy Brytanii sprzeciwili się podniesieniu przez Ludwika XIV podatków dla sfinansowania licznych wojen monarchy.
Dziś sytuacja jest równie wybuchowa. Ujawniony przez dziennik „Le Figaro" raport podległej policji służby SDIG ostrzega przez wzrostem nastrojów niepodległościowych z powodu nadmiernej presji fiskalnej już nie tylko w Bretanii, ale także Alzacji, Kraju Basków, a nawet Nicei.
Ayrault woli więc dmuchać na zimne. W ubiegłym tygodniu szef rządu odwołał Ecotax, podatek od ciężarówek ważących ponad 3,5 tony, który miał wejść w życie 1 stycznia. Nowy haracz był szczególnie znienawidzony w Bretanii, odległym od centrum kraju regionie, gdzie z powodu słabej sieci kolejowej firmy muszą polegać na transporcie drogowym.
Dla rządu decyzja nie była łatwa, bo oznacza 800 mln euro utraconych dochodów fiskalnych rocznie. Tymczasem Paryż musi podnieść w przyszłym roku podatki o przynajmniej 3 mld euro, aby ograniczyć deficyt budżetowy do poziomu wymaganego przez Brukselę. Na drogach całego kraju zamontowano już specjalne bramki dla poboru opłat. Teraz będą bezużyteczne.
W Bretanii ruch protestu jednak wcale nie słabnie. W ostatnich miesiącach czołowe koncerny, jak Alcatel czy Peugeot, zapowiedziały zamknięcie swoich zakładów w regionie. Teraz o przyszłość szczególnie obawiają się rolnicy i zakłady przetwórstwa spożywczego, którzy nie są w stanie oprzeć się konkurencji Polski i innych nowych krajów członkowskich, a także takich potentatów spoza Europy jak Brazylia. Żywność to dla Bretanii sektor strategiczny: tu produkuje się połowę francuskiej wieprzowiny, 40 proc. jaj i jedną trzecią drobiu.