Około 200 mln euro rocznie, tysiące urzędników przemieszczających się co miesiąc na trasie Bruksela–Strasburg–Bruksela, dziesiątki ciężarówek wożących za nimi sprzęt i dokumenty, tony wyemitowanego dodatkowo CO2.
Strasburg dzięki wywalczonym przez Francję z poparciem Niemiec zapisom traktatowym jest jedną z trzech siedzib PE. To tam odbywa się dziesięć sesji plenarnych w roku, na które na pięć dni w miesiącu przybywają eurodeputowani i urzędnicy. Przez pozostałe tygodnie budynek stoi pusty, choć chroniony, ogrzewany i klimatyzowany za pieniądze unijnych podatników.
Właśnie w tym Strasburgu eurodeputowani będą dziś głosować rezolucję, która da im prawo do suwerennego decydowania m.in. o swojej siedzibie. Po raz pierwszy sprawy zaszły tak daleko.
– Na pewno rezolucja przejdzie – przewiduje Krzysztof Lisek, eurodeputowany PO, członek ponadnarodowej i ponadpartyjnej grupy deputowanych, która zabiega o jedną siedzibę dla PE. Jest w niej 25 eurodeputowanych z różnych krajów, ale oczywiście nikogo z Francji ani Luksemburga. To dwa kraje, których wszyscy przedstawiciele sprzeciwiają się pomysłowi jednej siedziby. Bo oprócz Strasburga i Brukseli jeszcze Luksemburg ma u siebie budynki PE. Akurat tam nie podróżują eurodeputowani, ale na stałe pracuje część urzędników PE. – Tylko z powodu utrzymywania biur w Luksemburgu PE musi płacić za 30 tysięcy delegacji rocznie – mówi Lidia Geringer de Oedenberg, eurodeputowana SLD, również zwolenniczka jednej siedziby.
Pozytywna rezolucja PE nie oznacza, że dodatkowe koszty od razu znikną. Zmiana wymaga bowiem zatwierdzenia w traktacie, a warunkiem jest jednomyślność państw członkowskich. Wiadomo, że przynajmniej Francja będzie przeciwna. – Warto jednak inicjatywę podtrzymywać, szczególnie w dobie kryzysu i oszczędności. Już nawet francuscy eurodeputowani w prywatnych rozmowach przyznają, że niedługo musi się to zmienić – mówi Lisek.