Korespondencja ?z Kijowa
Dostać się do nich nie jest prosto. Wejścia do parku Marińskiego przed siedzibą Rady Najwyższej blokują oddziały wojsk wewnętrznych Ukrainy. W poprzek ulic prowadzących do parlamentu zbudowano barykady, ale inne niż te zwolenników Majdanu. To potężne ciężarówki pilnowane przez milicjantów w pełnym rynsztunku bojowym. Przejść mogą jedynie dziennikarze „z akredytacją": w sumie kilkadziesiąt wybrańców na paręset tych, którzy ściągnęli z całego świata do Kijowa.
Nic za darmo
Mnie uratował moment nieuwagi funkcjonariuszy przy trzeciej próbie sforsowania takiej barykady: gdy zajmowali się kolegą z polskich mediów, ja jakoś wtopiłem się w idący na manifestację tłum. Najwyraźniej jestem podobny do tysięcy „tituszek", przeważnie ogolonych na łyso młodych chłopców, nieraz chuliganów, którzy od dwóch miesięcy za pieniądze władz wspierają walkę z Majdanem.
– Przyjechałem tu sam, bez żadnej zapłaty. Chciałem zobaczyć, jak biją naszych braci, siostry. Zanim ten kryzys nie wybuchł, nikogo naród nie obchodził, a teraz wszyscy nas nagle potrzebują, i pomarańczowi, i niebiescy (kolor Partii Regionów – red.) – mówi Władimir, na oko dwudziestoparoletni chłopak, który do Kijowa jechał pociągiem piętnaście godzin z Ługańska przy granicy z Rosją.
Ale po chwili, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że z łamanym rosyjskim nie mogę być szpiegiem Kremla i chyba rzeczywiście przyjechałem z Polski, Wołodia ścisza głos: ?– Tutaj nikt nie przyjechał za darmo... No, może dwieście-trzysta osób. Reszta dostała 400 hrywien (ok. 50 dolarów ?– red.). Ale ja nie mogę tego głośno mówić, bo mnie zabiją. To jest Donbas, to jest Ukraina.