Niemcy przełknęli podsłuchiwanie przez NSA telefonów kanclerz Angeli Merkel oraz innych polityków, a także wertowanie maili milionów zwykłych obywateli Niemiec. Oburzyli się niedawno, gdy okazało się, że Amerykanie skorzystali z oferty szpiegowskiej pracownika BND, niemieckiego wywiadu zagranicznego.
— Dokumenty, które im przekazał mogą wywołać śmiech — twierdzi Thomas de Maiziere, szef niemieckiego MSW.
Jednak Amerykanie zapłacili Niemcowi całe 25 tys. dolarów licząc zapewne na bardziej owocną współpracę. Jeszcze bardziej śmieszne, używając terminologii de Maiziere'a, są dokumenty, które miał przekazywać amerykańskim służbom ich kolejny szpieg, tym razem z Ministerstwa Obrony. Utrzymywał znajomość z Amerykaninem, którego poznał w Kosowie w czasie misji pokojowej. Łączyć ich miała przyjaźń, spotykali się dość często w Turcji.
Niemiecki kontrwywiad wiedział o tym od pewnego czasu. Jednak podejrzany wydał się dopiero przekaz z USA dla urzędnika ministerstwa na dwa tysiące dolarów. Nikła kwota i trudno ją traktować jako rekompensatę za usługi szpiegowskie. Podejrzany urzędnik do niczego się zresztą nie przyznaje. Jednak urząd kanclerski uznał, że czas najwyższy pokazać Amerykanom, że skończyła się epoka w relacjach wzajemnych, kiedy to amerykańskie służby miały praktycznie carte blanche i mogły robić w Niemczech, co chciały.
Podjęto decyzję o uznaniu za persona non grata amerykańskiego dyplomaty w Berlinie będącego rezydentem CIA. Ograniczono też współpracę wywiadowczą z Amerykanami z wyjątkiem spraw dotyczących bezpieczeństwa niemieckiego kontyngentu w Afganistanie oraz terroryzmu. Amerykanie do dzisiaj milczą.