Andrzej Duda wybrał w niedzielę Tallin na cel swojej pierwszej zagranicznej podróży, bo wiedział, że w prezydencie tego kraju Toomasu Hendriku Ilvesie znajdzie sojusznika dla realizacji swojego najważniejszego celu w polityce międzynarodowej: budowy w Europie Środkowej stałych baz NATO.
Na zakończenie emocjonalnego przemówienia w tallińskim Muzeum Okupacji polski przywódca dał do zrozumienia, że może nie uzyskać zgody wszystkich członków paktu północnoatlantyckiego na taką inicjatywę. Przyznał, że rozwiązaniem mogłoby być również ulokowanie ciężkiego sprzętu wojskowego w krajach regionu. Taką inicjatywę ogłosił już dwa miesiące temu, przed objęciem władzy przez Dudę, prezydent Barack Obama.
Odpowiadając na pytania dziennikarzy, Duda, podobnie jak Ilves, starannie zresztą unikał określenia, jak dużych jednostek oczekuje na terenie kraju. Ten błąd przed rokiem popełnił ówczesny szef dyplomacji Radosław Sikorski (PO). Przyznał, że „marzy mu się" obecność dwóch ciężkich brygad wojsk amerykańskich. Inicjatywa spaliła na panewce.
Tłumacząc, dlaczego Polska i inne kraje regionu potrzebują wzmocnienia obecności wojsk sojuszniczych, Duda dał do zrozumienia, że dzisiejsza Rosja stwarza porównywalne zagrożenie dla „wschodniej flanki" paktu co ZSRR w czasach zimnej wojny. Jego zdaniem skoro wówczas na terenie granicznych państw takich jak Niemcy Zachodnie Amerykanie mieli swoje bazy, „logicznym" by było, aby i dziś funkcjonowały one bezpośrednio przy rubieżach paktu.
Już w piątek prezydent poleci do Berlina, gdzie usłyszy od Angeli Merkel inną analizę sytuacji. Zdaniem niemieckiej kanclerz ambicje Kremla ograniczają się do Ukrainy, a wzmacnianie potencjału NATO w Europie Środkowej byłoby niepotrzebnym „prowokowaniem" Moskwy. Podobnie to widzą Amerykanie; ostatnio mówił o tym „Rzeczpospolitej" wiceszef Biura Europejskiego Departamentu Stanu John A. Heffern, wykluczając powstanie stałych baz USA w Polsce.