Na kilka godzin przed zamknięciem lokali wyborczych jedno było pewne: tryumfalny wiec zwycięzcy odbędzie się w Nowym Jorku. W tym mieście, jako senator, Hillary Clinton zaczęła budować niezależną karierę polityczną. A Donald Trump – imperium nieruchomościowe. Dlatego oboje zaplanowali właśnie tu ostatnie wydarzenie najbardziej niezwykłej kampanii wyborczej we współczesnej historii Ameryki.
– Nigdy nie było tak wielkiej mobilizacji wyborców. Od rana ustawiają się kolejki. Ludzie idą masowo głosować, bo starcie między Clinton i Trumpem było tak brutalne, że bardzo spolaryzowało społeczeństwo – mówi „Rzeczpospolitej” Andrew Falk, analityk Sagamore Institute w Indianapolis.
Indiana to jeden z „czerwonych” stanów, takich, które niemal na pewno postawią na Trumpa. Ale Falk zastrzega: gdybym miał się założyć, powiedziałbym, że w całej Ameryce wygra Clinton. Trump zraził zbyt wielu wyborców, także republikańskich. I okazał się z charakteru o wiele mniej „prezydencki”. Dlatego zapewne nawet w Indianie ludzie wybiorą demokratycznego senatora i demokratycznego gubernatora. Ale jeśli Trump zdobędzie niektóre „wahające się stany” (swing states), jak Floryda i Ohio, ma wciąż szanse na zwycięstwo – zastrzega Falk.
Jego ocena nie jest odosobniona. Na kilka godzin przed zamknięciem lokali wyborczych Huffington Post dawał 98 proc. szans na zwycięstwo Clinton, Reuters/Ipsos 90 proc. W ostatnich sondażach przed otwarciem urn kandydatka demokratów miała przewagę 3–6 pkt proc. nad swoim rywalem, więcej niż w 2012 r. Barack Obama nad Mittem Romneyem. Sygnałem słabnących szans Trumpa na sukces było także umocnienie się meksykańskiego peso, waluty kraju, który chyba najbardziej by stracił na zwycięstwie miliardera.
Ale co ważniejsze, na ostatniej prostej wydawało się, że Clinton zdołała obronić „niebieski kordon” stanów, które głosowały cztery lata temu na Obamę. A to zapewniłoby jej ogromną przewagę w liczbie głosów elektorskich.