– Protest nie kończy się po to, żeby zrobić przyjemność minister rodziny i pracy Elżbiecie Rafalskiej czy innym politykom, w tym posłowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, który jak wiemy, jest jedyną osobą decyzyjną w tym rządzie. Do wiadomości pana Kaczyńskiego: Adrianowi nadal nie wystarcza na buty – powiedziała w niedzielę przed Sejmem Iwona Hartwich, nieformalna przywódczyni protestu osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Po równo 40 dniach protest został zawieszony, a jego uczestnicy opuścili parlament.
O tym, że decyzja powinna być inna, mówi badanie IBRiS dla „Rzeczpospolitej". W dniach 24–25 maja ośrodek spytał ankietowanych, jakie powinny być losy protestu. 49 proc. oświadczyło, że powinien trwać nadal, a 44 proc. opowiedziało się za tym, by się zakończył. Zdania nie miało 6 proc. badanych.
Zwolennicy kontynuacji protestu mieli więc niewielką przewagę, choć widać też było wyraźną polaryzację polityczną. Za protestem opowiedziało się 73 proc. zwolenników PO, a tylko 7 proc. sympatyków PiS.
Dlaczego więc protest się zakończył? Głównym powodem były warunki, w jakich się odbywał. – Był to nasz głos rozsądku, który podpowiedział decyzję o zakończeniu protestu po tym, jak zostaliśmy potraktowani przez marszałka Kuchcińskiego i jego straż. Baliśmy się o nasze życie i życie naszych dzieci – tłumaczyła Iwona Hartwich.
Pogorszenie się warunków miało związek z odbywającym się w Sejmie Zgromadzeniem Parlamentarnym NATO. Początkowo niepełnosprawni i ich rodzice upatrywali w tym wydarzeniu szansy na zainteresowanie swoimi postulatami opinii publicznej za granicą. Rzeczywistość szybko zweryfikowała ich plany. Kiedy w czwartek próbowali wywiesić za oknem transparent po angielsku, doszło do przepychanek ze strażą marszałkowską.