Michał Prasek był właścicielem dziewięcioletniego samca oraz czteroletnią lwicę. Przez lata pretensje o nielegalną hodowlę zgłaszali sąsiedzi - zwłaszcza po incydencie z zeszłego roku, gdy lew wyprowadzany na smyczy przewrócił rowerzystę. Policja uznała jednak zdarzenie za wypadek drogowy, a władze rozkładały bezradnie ręce, tłumacząc, że nie ma dowodów na okrucieństwo wobec zwierząt, brak jest też innych, podobnych hodowli w Czechach, których przykłady mogłyby wskazać, jak radzić sobie w podobnych sytuacjach.
We wtorek martwego właściciela znalazł jego ojciec. Powiedział on lokalnym mediom, że ciało syna znajdowało się w zagrodzie z lwem, która była zamknięta od środka. Oznacza to, że mężczyzna sam wszedł do niej i się w niej zamknął, nie spodziewając się zagrożenia.
Oba lwy Praseka, żyjące w oddzielnych zagrodach, zostały zastrzelone przez policję wezwaną na miejsce zdarzenia. Rzecznik policji powiedział mediom, że było to "absolutnie niezbędne", gdyż inaczej funkcjonariusze w ogóle nie mogliby dotrzeć do ciała mężczyzny.
- Żaden z lwów nie wydostał się, więc nie było żadnego zagrożenia dla postronnych - poinformowała rzeczniczka policji.
Praska opowiadał wcześniej prasie o podobnym incydencie, którego doświadczył w 2012 roku, jeszcze z innymi lwami (samiec, który go zabił, trafił do Czech w 2016 roku). Gdy wszedł do zagrody by nakarmić zwierzę, miał na sobie kurtkę przesiąkniętą zapachem psów. - To była moja wina, że lew mnie zaatakował. Zachowywał się naturalnie, to ja popełniłem zawodowy błąd - mówił. Dwuletni lew Fufi rzucił się na mężczyznę "natychmiast", ale odciągnęła go towarzysząca mu lwica, a hodowca mógł wycofać się i wezwać pomoc. Szybko trafił na stół operacyjny i przeżył, mimo głębokich ran kończyn.