Niedzielne przedpołudnie. Żar leje się z nieba. Bramy wielkopolskiej fabryki zamknięte na głucho. Mężczyźni w koszulkach z logo „Solidarności” siadają na rozstawionych na trawniku krzesłach. Zapalają papierosy, z namiotu wynoszą kawę. Posiedzą kilka godzin, pogadają, a potem wrócą do domów. Jutro trzeba wstać do pracy. W ich miejsce przyjdą ci, którzy akurat mają wolne (fabryka pracuje w systemie zmianowym).
– Ludzie na naszym proteście nie mogą stracić ani złotówki ze swoich pensji – tłumaczy Grzegorz Krzyżanowski z „S” w fabryce, która produkuje elektryczne części do samochodów, głównie dla Toyoty.
Bo protest przed zakładami SEWS-P, jak zapewniają pracownicy, ma być akcją legalną i pozytywną – nie przeciwko komuś, ale o swoje. Choć protestujący nie wpuszczają ciężarówek z towarem. – Proszę spojrzeć – powtarzają jeden przez drugiego, wskazując na rząd przenośnych toalet. – Porządek musi być. Tutaj na trawniku nie znajdziesz żadnego papierka.
Pracownicy na ustawienie minimiasteczka mają zgodę burmistrza. Nie palą opon, nie rzucają mutrami, nie okładają się z policją. Ba, na przyszły tydzień zaplanowali akcję krwiodawstwa, by zwrócić uwagę na swój problem.
Ale to nie znaczy, że nie są wściekli. Są – i to bardzo.