Szaleństwo afirmacji

Preferencje i kwoty zazwyczaj szkodzą tym, którym mają pomóc

Publikacja: 06.10.2012 01:01

Szaleństwo afirmacji

Foto: Plus Minus, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Yves Mersch już witał się z gąską. Na początku września 62-letni obywatel Wielkiego Księstwa Luksemburga miał zostać członkiem zarządu Europejskiego Banku Centralnego, zastępując kończącego kadencję kolegę z Hiszpanii. Mersch jest prawnikiem z wykształcenia i ma duże doświadczenie w świecie finansów: od 14 lat kieruje bankiem centralnym w swojej ojczyźnie. Można się z nim spierać o wysokość stóp procentowych (Mersch uchodzi za „jastrzębia"), lecz nie sposób kwestionować jego kompetencje.

Kandydaturę Luksemburczyka miała tylko zatwierdzić Komisja ds. Gospodarczych i Monetarnych Parlamentu Europejskiego. I tutaj zaczęły się schody, gdyż jej szefowa Brytyjka Sharon Bowles uznała, iż Merschowi jednak czegoś brakuje. A mianowicie brakuje mu żeńskich cech płciowych. Gdyby Yves miał na imię Yvonne i przyszedł do europarlamentu w szpilkach, zapewne zostałby mianowany na nowe stanowisko przez aklamację. Ale Yves, tak się pechowo składa, nie jest kobietą. – Nasza komisja ma sporo wątpliwości co do tej kandydatury – stwierdziła pani Bowles, przekładając głosowanie w sprawie Merscha. – Od dłuższego czasu jesteśmy zaniepokojoni brakiem równowagi płciowej w zarządzie EBC. Nie ma w nim ani jednej kobiety, a przecież to jedna z najważniejszych i najbardziej wpływowych instytucji w Unii Europejskiej.

Reding kontra samce

Proszę bardzo: nie potrzeba wcale parytetów. Wystarczy jedna odważna, energiczna aktywistka na kluczowym stanowisku w unijnych strukturach, by nadwerężyć kulturę machismo, dominującą w Europejskim Banku Centralnym. Albo wsadzicie do zarządu kobietę, albo nie wsadzicie tam nikogo – zdaje się mówić europejskim przywódcom Sharon Bowles. I chyba nie żartuje.

Epidemia parytetów szerzy się szybciej niż epidemia wściekłych krów, świńskiej grypy i SARS razem wzięte. Parytety w parlamentach. Parytety w rządach. „Różnorodność" w giełdowych spółkach. A teraz jeszcze genderowa rewolucja w Europejskim Banku Centralnym. Trudno to wszystko przełknąć za jednym zamachem, lecz jest wielce prawdopodobne, iż będziemy musieli z tym szaleństwem żyć. Przynajmniej dopóty, dopóki odgłos milionów palców stukających w czoła nie zagłuszy tej przyprawiającej o mdłości, feministycznej propagandy. Nic dobrego z tego nie będzie, a jeśli ktoś wierzy, że będzie, to znaczy, iż oszukuje własny intelekt.

O feministycznym szaleństwie mówiła już królowa Wiktoria („mad, wicked folly of woman's rights"), choć zapewne nie spodziewała się, że słuszne i trudne do obalenia postulaty ówczesnych „działaczek", domagających się głównie wyrównania szans edukacyjnych dziewcząt i chłopców, z czasem się zdegenerują i przybiorą formę „dyskryminacji a rebours".

Dzisiejsza walka o prawa kobiet toczy się najintensywniej w krajach Zachodu, w których akurat kobiety naprawdę nie mogą narzekać na traktowanie – i nie mówię tutaj o ustępowaniu miejsca w tramwajach, lecz o rzeczywistej równości obu płci wobec prawa, o której kobiety w wielu krajach muzułmańskich mogą jedynie marzyć. Tymczasem feministkom udało się wdrukować w umysły dużej części społeczeństwa obraz kobiety ciemiężonej przez mężczyzn, represjonowanej i bezbronnej wobec wszechobecnej agresji samców. W Polsce dodatkowo wrzuca się do tego kotła instytucję Kościoła katolickiego jako ostatnią, zatęchłą redutę patriarchalnych porządków oraz – rzecz jasna – samych katolików od ponad 2000 lat przeszkadzających kobietom w samospełnieniu się.

Polski rząd poparł właśnie fantastyczny pomysł wiceszefowej Komisji Europejskiej Viviane Reding, by wprowadzić ogólnoeuropejskie kwoty w zarządach spółek. Mam nadzieję, że nie wpłynęły na tę decyzję brukselskie ambicje Donalda Tuska. Mam nadzieję, że rządowi eksperci wnikliwie przeanalizowali wszystkie za i przeciw, zbadali historię parytetu w firmach norweskich, wprowadzonego pięć lat temu, i że przyjrzeli się efektom innych tego typu kampanii na świecie, które miały wspierać konkretne grupy społeczne kosztem innych.

A może jednak się nie przyjrzeli? Bo przecież wystarczy prześledzić np. dzieje słynnej akcji afirmatywnej w Stanach Zjednoczonych, by dojść do wniosku, że preferencje dla kobiet, podobnie jak preferencje dla mniejszości etnicznych, mogą przynieść rzekomym beneficjentom więcej szkód niż pożytku. A nawet same szkody.

Zdolni inaczej

Porównywanie losów czarnoskórych Amerykanów oraz europejskich menedżerek jest zadaniem karkołomnym. Ci pierwsi byli najpierw niewolnikami, a gdy już zdjęto im kajdany, przez kolejnych 100 lat ciągle nie mogli korzystać ze wszystkich przywilejów, którymi mogli się cieszyć biali. Z kolei kobiety na Starym Kontynencie dzielnie walczyły o możliwość głosowania w wyborach i możliwość aktywnego uczestniczenia w polityce, nigdy jednak nie były wyrzucane poza nawias państwa prawa.

Nie o takie porównania tu chodzi. Chodzi o pokazanie skutków inżynierii społecznej, która od lat stosuje te same narzędzia i od lat pakuje nas w poważne tarapaty.

Sformułowanie „Affirmative Action" pojawiło się po raz pierwszy w dekrecie prezydenta Johna F. Kennedy'ego w marcu 1961 roku. Administracja rządowa miała zatrudniać ludzi „niezależnie od rasy, wyznania, koloru skóry lub pochodzenia". Argumentacja była górnolotna i patriotyczna: „Wykorzystanie wszystkich zasobów ludzkich, jakie mamy do dyspozycji, leży w interesie Stanów Zjednoczonych". Kennedy rządził Ameryką w gorącym okresie zimnej wojny – dokładnie półtora roku później wybuchł kryzys kubański. Nic zatem dziwnego, iż mniejszości były postrzegane także jako „zasoby ludzkie", niezbędne w walce ze światowym komunizmem. Skądinąd sam Kennedy był przedstawicielem grupy religijnej, która przez wiele lat czuła się dyskryminowana w USA. Był pierwszym, i jak dotąd ostatnim, prezydentem wyznającym katolicyzm.

Następca Kennedy'ego Lyndon B. Johnson podczas wystąpienia na waszyngtońskim Howard University w 1965 r., poszedł o krok dalej: „W przeszłości amerykańscy Murzyni (w oryginale: »American Negroes«) byli często traktowani jako osobny naród: odarci z osobistych wolności, upośledzeni z powodu skierowanej przeciwko nim nienawiści, pozbawieni szans na awans społeczny. Lecz na nowo odzyskana wolność to nie wszystko. Nie można liczyć na to, że historyczne rany się zagoją, jeśli po prostu damy czarnoskórym Amerykanom wolność. (...). Nie można liczyć na to, że ktoś, kto przez lata miał spętane nogi, wystartuje w wyścigu i będzie rywalizował na równych warunkach z pozostałymi, a my uznamy wtedy, że mamy czyste sumienie. Oto kolejny etap w batalii o prawa obywatelskie. (...) Dążymy nie tylko do równości wobec prawa, ale także chcemy, by każdy miał prawo do równości. By osiągnąć ten cel, stworzenie równych szans jest niezbędne, ale niewystarczające...".

Taki sam start dla wszystkich nie zadowalał prezydenta. Należało podać Afroamerykanom pomocną dłoń państwa, tak aby nadrobili straty, które ponieśli w przeszłości.

Przez kolejnych 40 lat w różnych stanach i z różnym natężeniem realizowano wytyczne Lyndona B. Johnsona – w urzędach, na uniwersytetach, policyjnych komisariatach, a nawet w jednostkach straży pożarnej. Liberałowie reklamowali akcję afirmatywną jako symbol nowoczesnego, pełnego empatii społeczeństwa. Konserwatyści zaś zwracali uwagę, że jedną dyskryminację zastąpioną drugą. Krytykowali system coraz odważniej, aż w końcu zaczęli odnosić legislacyjne sukcesy: w kilku stanach – m.in. w Kalifornii – wszelkiego rodzaju preferencje z uwagi na kolor skóry zostały zakazane.

Wśród przeciwników akcji afirmatywnej znalazło się wielu czarnoskórych intelektualistów i polityków, m.in. Thomas Sowell, profesor ekonomii na Uniwersytecie Stanford, Ward Connerly, założyciel American Civil Rights Institute, czy sędzia Sądu Najwyższego Clarence Thomas.

Ich zdaniem preferencje dla mniejszości w rzeczywistości pogarszają ich społeczny wizerunek i popychają w stronę „kultu wiktymizacji", jak stwierdził niegdyś sędzia Thomas. „Lepszy start", o którym mówił Lyndon B. Johnson, nie tylko nie zmotywował Afroamerykanów czy Latynosów do ciężkiej pracy i rywalizacji – wręcz przeciwnie, rozbudził w nich nadzieję na to, iż nie muszą się specjalnie wysilać, by osiągnąć to, co niegdyś było dla nich nieosiągalne. Z drugiej strony każdy czarnoskóry student, który dostał się na ceniony uniwersytet dzięki „punktom za pochodzenie", z miejsca był naznaczony piętnem „zdolnego inaczej" i nieraz poddawany ostracyzmowi.

Z podobnym problemem będą się borykać panie, które wkrótce zasiądą we władzach europejskich firm. Co gorsza, w ich wypadku trudniej będzie ukryć, iż są „z parytetu", kiedy z dnia na dzień grono menedżerów danego przedsiębiorstwa powiększy się np. o trzy eleganckie 40-latki.

Rudy Afroamerykanin

Wielu czarnoskórych Amerykanów nie było nawet w stanie skorzystać z akcji afirmatywnej – z bardzo prozaicznych i brutalnych powodów: dostawali się na zbyt dobre uniwersytety i zbyt dobre wydziały.

W lutym tego roku opublikowano badania przeprowadzone przez dwóch profesorów (ekonomii i socjologii) wśród studentów Uniwersytetu Duke w Karolinie Północnej. Pokazywały one m.in., iż pierwoszoroczni Afroamerykanie aż w 76 proc. wybierali najtrudniejsze kierunki ścisłe – m.in. ekonomię. Jednak w połowie studiów ponad połowa z nich nie wytrzymywała tempa nauki i przerzucała się na kierunki humanistyczne, uznawane za mniej wymagające. Pośród białych odsetek ten wynosił zaledwie 8 procent. Ostatecznie ekonomię, matematykę i fizykę – kierunki najbardziej prestiżowe i dające najlepsze perspektywy – kończyło dużo więcej białych studentów niż czarnych. Jednak autorzy badań podkreślają, że gdyby przynajmniej część młodych Afroamerykanów, zamiast korzystać z akcji afirmatywnej, zdecydowało się na studiowanie np. chemii na innej uczelni, bardziej odpowiadającej ich umiejętnościom i talentom, to zostaliby... chemikami, z przyzwoitą posadą w dużym koncernie farmaceutycznym, a nie bezrobotnymi specjalistami od amerykańskiej poezji XIX wieku.

„Zwolennicy akcji afirmatywnej twierdzili, że jeśli ktoś o reakcyjnych poglądach zobaczy, że ludzie o innym kolorze skóry niewiele się od niego różnią, dojdzie do wniosku, że jego bigoteria jest czymś wstydliwym" – napisał w najnowszym numerze periodyku „Academic Questions" Roger Clegg, szef organizacji Center for Equal Opportunity (Centrum Równych Szans) i były wysoki urzędnik amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości. „To działa jednak tylko wtedy, gdy bigot znajdzie się w środowisku ludzi o identycznych zdolnościach. Gdy jednak wokół niego pojawią się ludzie mniej utalentowani, lecz korzystający z preferencji, jego uprzedzenia nie znikną. Wręcz przeciwnie, raczej się wzmocnią".

Zamiast zasypywać rasowe podziały, akcja afirmatywna tylko je pogłębiała. Zamiast tworzyć prawdziwie różnorodną wspólnotę, cementowano dawne animozje. Zamiast ideału społeczeństwa niezwracającego uwagi na kolor skóry, zbudowano społeczeństwo, w którym kolor skóry nadal ma ogromne znaczenie.

Doświadczyła tego m.in. Sharon Taxman, biała nauczycielka jednej ze szkół w miasteczku Piscataway, w stanie New Jersey, zwolniona z pracy z powodu cięć budżetowych. Dyrekcja szkoły miała do wyboru ją albo jej czarnoskórą koleżankę Debrę Williams. Obie miały ten sam staż i te same kompetencje. Jednak etat zachowała Debra Williams. Sprawa nie byłaby kontrowersyjna, gdyby szkoła nie uzasadniła zwolnienia Taxman „chęcią zachowania etnicznej różnorodności wśród personelu".

Doświadczyło tego także czterech strażaków z Bostonu, którzy nie zostali przyjęci do pracy, mimo iż świetnie zdali stosowne egzaminy. Mieli pecha: wśród konkurentów byli także przedstawiciele mniejszości, którzy wprawdzie uzyskali gorsze wyniki, ale zgodnie z zasadą „etnicznej różnorodności" gorsze wyniki w magiczny sposób stały się wynikami lepszymi (w tym samym Bostonie kilkanaście lat wcześniej posady straciło dwóch strażaków-bliźniaków, którzy w podaniu o pracę napisali, iż są czarnoskórzy. Naprawdę byli z pochodzenia Irlandczykami. W dodatku rudymi).

Parytet jako zasłona dymna

Dana White z fundacji Heritage, zajmująca się m.in. historią czarnej Ameryki, pisała w 2003 roku: „Trzydzieści lat temu akcja afirmatywna miała sens, otwierała Afroamerykanom wrota uniwersytetów i umożliwiała karierę w biznesie. Pozwalała wyrównać zadane im krzywdy. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Wciąż wielu Afroamerykanów jest gnębionych, lecz nie przez białych współobywateli, lecz przez swoich czarnoskórych braci, którzy znajdują perwersyjne upodobanie w nieustannym odgrywania roli ofiary. Kiedyś biali mówili czarnym: książki są tylko dla białych. Teraz to samo mówią czarni czarnym. Czarnoskóre dzieci, które odrabiają lekcje, są grzeczne w szkole i walczą o dobre stopnie, narażają się na kpiny i wyzwiska innych czarnych. Dlaczego? Bo zachowują się jak biali".

Osiem lat temu Thomas Sowell opublikował książkę „Affirmative Action Around The World", miażdżącą krytykę liberalnych pomysłów. Pisał o negatywnych aspektach akcji afirmatywnej w USA, lecz także tożsamych inicjatywach w takich krajach jak Indie, Sri Lanka czy Nigeria. Sowell skupił się jednak na czarnoskórych mieszkańcach USA. Według niego najwięcej Afroamerykanów wygrało walkę z biedą, zanim jeszcze wprowadzono w życie akcję afirmatywną. Potem było już tylko gorzej. Dla autora jedną z najważniejszych przeszkód w rozwoju czarnych jest fatalny stan edukacji. „W roku 2001 aż 16 tysięcy Amerykanów pochodzenia azjatyckiego osiągnęło wynik powyżej 700 punktów w testach SAT z matematyki [standardowy test dla uczniów szkół średnich; maksymalny wynik to 800 punktów – przyp. red.]. Taki wynik osiągnęło tymczasem zaledwie siedmiuset czarnych. Takie dane są najczęściej przemilczane albo zakrzykiwane przez lewicowców, którzy nadal utrzymują, że brak czarnych w instytucjach i firmach, gdzie wymagana jest dobra znajomość matematyki, to wynik ukrytej dyskryminacji".

Clint Bolick, dyrektor konserwatywnego Instytutu Goldwatera, przekonuje w magazynie „Forbes": „Kiedy Czarni lub Latynosi oblewają egzaminy, nie oznacza to, że są represjonowani. To wynik przerażająco niskiego poziomu edukacji w szkołach, do których uczęszczają".

Akcja afirmatywna była po części próbą maskowania innych problemów. Czyż nie jest podobnie w przypadku płciowych parytetów w firmach? Czy problemem jest rzeczywiście brak niewiast w zarządach spółek, czy raczej brak odpowiedniego wykształcenia, o które w Polsce – ale i w Europie – coraz trudniej. Czy feministki nie powinny raczej wrócić do korzeni swojego ruchu i naciskać na to, żeby w podstawówkach, gimnazjach i liceach dobrze uczyć matematyki, w ciekawy sposób wykładać fizykę i nie „odpuszczać" tych przedmiotów dziewczętom? Szefowie brytyjskiego Rolls-Royce'a, gdy zapytano ich, dlaczego w 14-osobowym zarządzie jest tylko jedna kobieta, odparli przytomnie: bo jest za mało inżynierek. Jeżeli system edukacji w Wielkiej Brytanii będzie nadal rozwijał się w tak spektakularny sposób jak dotychczas, zabraknie też inżynierów wśród mężczyzn.

Poprawa kształcenia na wszystkich poziomach pomoże i chłopcom, i dziewczynkom. Rzecz nie w tym, by na siłę wprowadzać kwoty. Trzeba zrobić wszystko, by kwoty nie były potrzebne. Jeden sprawny nauczyciel matematyki w Supraślu może uczynić dla kobiet więcej niż cały Kongres Kobiet. Ale feministkom nie zależy na tym, by młode dziewczyny zdobyły wiedzę na tyle szeroką, by mogły potem same walczyć o najwyższe stanowiska w biznesie. Bo przecież wtedy co najmniej kilka „zawodowych feministek" straciłoby swoje felietony w poczytnych, kolorowych magazynach, a Kongres Kobiet straciłby rację bytu.

Podłość i wstecznictwo

Batalia o parytety, tak jak akcja afirmatywna w Stanach Zjednoczonych, stała się polityczną pałką. Można nią obijać tę część społeczeństwa, która w swoim zacofaniu nie widzi dobrodziejstw płynących z kwot.

Kiedy dwa lata temu Sonia Sotomayor została mianowana przez Baracka Obamę sędzią Sądu Najwyższego – pierwszą Latynoską w tym gronie – sama przypomniała, że jest „cudownym dzieckiem akcji afirmatywnej". Przyznała, że nigdy nie dostałaby się na Wydział Prawa Uniwersytetu Princeton, gdyby nie urodziła się w ubogiej rodzinie Portorykańczyków, mieszkającej w Bronksie.

Liberalne media nie podchwyciły tematu, choć przecież powinny przedstawić karierę latynoskiej sędzi jako przykład na to, iż akcja afirmatywna działa. Kiedy jednak zaczęły o tym pisać media konserwatywne, odpowiedź lewicy była natychmiastowa. Okazało się, że grzebanie w przeszłości Sonii Sotomayor i przypominanie, iż na studiach korzystała z preferencji, jest niewyobrażalnym skandalem i podłością.

Z parytetami będzie tak samo. Jeśli pani Kowalska zostanie w myśl nowej ustawy powołana do zarządu spółki Naftex SA czy Płytex sp. z o.o., Henryka Bochniarz, Magdalena Środa i Piotr Pacewicz nie zająkną się ani słowem, iż jej awans jest owocem ciężko wywalczonego przywileju. Gdy zaś zająkną się o tym Lisicki, Ziemkiewicz czy niżej podpisany, rozpęta się piekło. Podłość, nikczemność, wstecznictwo...

Jeśli ktoś forsuje ideologiczny projekt, którego sam się wstydzi, to znaczy, że coś z owym projektem jest nie tak.

Autor jest publicystą „Uważam Rze"

Wrzesień 2012

Tekst z archiwum tygodnika Plus Minus

Yves Mersch już witał się z gąską. Na początku września 62-letni obywatel Wielkiego Księstwa Luksemburga miał zostać członkiem zarządu Europejskiego Banku Centralnego, zastępując kończącego kadencję kolegę z Hiszpanii. Mersch jest prawnikiem z wykształcenia i ma duże doświadczenie w świecie finansów: od 14 lat kieruje bankiem centralnym w swojej ojczyźnie. Można się z nim spierać o wysokość stóp procentowych (Mersch uchodzi za „jastrzębia"), lecz nie sposób kwestionować jego kompetencje.

Pozostało 97% artykułu
Społeczeństwo
Właściciele najstarszej oprocentowanej obligacji świata odebrali odsetki. „Jeśli masz jedną na strychu, to nadal wypłacamy”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Społeczeństwo
Gwałtownie rośnie liczba przypadków choroby, która zabija dzieci w Afryce
Społeczeństwo
Sondaż: Którym zagranicznym politykom ufają Ukraińcy? Zmiana na prowadzeniu
Społeczeństwo
Antypolska nagonka w Rosji. Wypraszają konsulat, teraz niszczą cmentarze żołnierzy AK
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Społeczeństwo
Alarmujące dane o długości życia w USA. Amerykanie będą żyć dłużej, ale nie bardzo