DW: W Europie Wschodniej obserwuje się rosnącą wrogość wobec obcych. Skąd bierze się taki trend?
Juliana Roth: Pojęcie „Europy Wschodniej” to twór mający dłuższą historię. Rodzi się on w zachodniej Europie w XVIII wieku i od zarania nacechowany jest wyobrażeniem o wschodnich częściach kontynentu europejskiego jako „odmiennych”, „obcych”, „niesamowitych”, często także „zacofanych”. Te wyobrażenia do dziś właściwie się nie zmieniły. A społeczeństwa, które się zalicza do „Europy Wschodniej”, niewiele mają ze sobą wspólnego. Różne są ich religie, języki, tradycje, kultury i ich historyczne dzieje. Natomiast ich elementy wspólne są dość nowe: przede wszystkim jarzmo sowieckiego systemu i wynikające z tego polityczne i mentalne konsekwencje. Jedną z tych konsekwencji jest nasilająca się obecnie ksenofobia. Jest ona ściśle związana z czasami sowieckimi.
Te społeczeństwa były odseparowane od świata zewnętrznego, były niemobilne, nie miały za wiele kontaktów ze światem zewnętrznym, ani z „bratnimi narodami”. Ich spojrzenie było skierowane tylko do wewnątrz, na własne sprawy. Obcych właściwie tam nie było. Nawet kontakty z zagranicznymi studentami z Afryki czy Ameryki Łacińskiej były zakazane. Internacjonalizacja w pełnym słowa tego znaczeniu i spojrzenie poza brzeg własnego talerza były czymś zupełnie nieznanym.
Głębokie przemiany, jakie dokonały się po rozpadzie systemu sowieckiego, wywołały niepewność w wielu dziedzinach życia. Cała energia ludzi szła w walkę z przeciwnościami dnia codziennego. Nikt nie miał głowy do poszerzania swoich horyzontów i wyrabiania poczucia obywatelskiego.
W poszukiwaniu nowej tożsamości odgradzano się od innych, dokonując podziału na „my" i "oni”. W krajach bałtyckich np. odgradzano się tak od Rosjan, w Słowacji od Węgier, w Rumunii od Romów. W społeczeństwach homogenicznych etnicznie zawsze istniał podskórny nacjonalizm, który dziś, na skutek napływu imigrantów, znów się pobudza i pogłębia.