Na początku roku czterech brytyjskich żołnierzy otrzymało rozkaz sprawdzenia domu w afgańskim mieście Sangin, gdzie talibowie mieli produkować bomby wykorzystywane w zamachach. Przeszukując budynek, starszy szeregowy Matthew Croucher uruchomił zastawioną na patrol pułapkę. Na podłogę spadł odbezpieczony granat. – Pomyślałem, że skoro to moja wina, muszę zrobić wszystko, aby ocalić kolegów – wspomina Croucher. Ładunek miał eksplodować w ciągu siedmiu sekund.
– Wiedziałem, że taki granat ma śmiertelne pole rażenia do pięciu metrów. Nie było szans na ucieczkę – tłumaczy. Niewiele myśląc, rzucił się na podłogę i przykrył granat ciężkim plecakiem, a sam położył się na wierzchu. Liczył, że nawet jeśli straci nogę lub rękę, to ochroni przed skutkami wybuchu tułów i głowę. Eksplozja poderwała go w powietrze. Nie odniósł jednak poważniejszych obrażeń.
– W 2006 roku w Libanie mieliśmy taką samą sytuację. Zastępca dowódcy batalionu rzucił się na granat, aby ocalić podwładnych. On jednak zginął – opowiada „Rzeczpospolitej” profesor Efraim Inbar, były komandos i szef Centrum Studiów Strategicznych Begina–Sadata. Jego zdaniem w wielu przypadkach instynkt samozachowawczy każe żołnierzom troszczyć się o własne życie.
– Nie można nikogo nauczyć, ani zmusić do bohaterstwa. Podczas szkolenia można jednak wytworzyć taką więź między żołnierzami, że czują się za siebie odpowiedzialni. Najlepiej pasuje do tego określenie „towarzysze broni” – mówi Inbar.
Brytyjczyk, który ocalił siebie i kolegów, ma być wkrótce odznaczony przez brytyjską królową Krzyżem Jerzego. Zaledwie 20 żyjących osób może się poszczycić tym medalem wręczanym za niezwykłą odwagę na polu walki. Jest on traktowany na równi z Krzyżem Wiktorii, który można otrzymać za heroiczny czyn w obliczu wroga. Krzyż Wiktorii w ostatnich latach otrzymało tylko dwóch Brytyjczyków. Jeden z nich to Johnson Beharry – kierowca transportera opancerzonego, który służył w Iraku.