Podróże życia polityków

Magiczne miejsca. Dla premiera to Machu Picchu, dla Ryszarda Czarneckiego – Timor Wschodni, dla Pawła Piskorskiego – góra Athos

Publikacja: 04.08.2009 03:20

Jolanta Szymanek-Deresz udała się na Kaukaz w podróż przedślubną z przyszłym mężem Pawłem. Jeszcze w

Jolanta Szymanek-Deresz udała się na Kaukaz w podróż przedślubną z przyszłym mężem Pawłem. Jeszcze więcej wrażeń dostarczyła jej podróż poślubna do Sewastopola

Foto: archiwum prywatne

Cała Polska usłyszała w maju ubiegłego roku, że „podróż życia” Donalda Tuska to wyprawa do Ameryki Południowej – do słynnego miasta Inków Machu Picchu położonego na wysokości ponad 2000 metrów. Być może premier zapytany o podróż życia w bardziej kameralnych warunkach, bez ostrzału kamer i mikrofonów, udzieliłby zupełnie innej odpowiedzi.

Jest to tym bardziej prawdopodobne, że żaden polityk, z którym „Rz” rozmawiała o najwspanialszych wyprawach, nie wymienił słynnych atrakcji turystycznych. Nie w głowie im piramida Cheopsa, Koloseum czy Luwr, choć większość z nich te miejsca zwiedziła. Wolą Timor Wschodni, Republikę Mnichów na świętej górze Athos, Sewastopol na Krymie, Wietnam. Bo ważne są kontekst i emocje związane z tymi podróżami.

Psycholog Jacek Santorski twierdzi, że podejście ludzi do podróży ujawnia ich cechy osobowości, często ukryte. – Oboje z żoną lubimy bazary świata. Ale każde z nas zwiedza je inaczej: żona w skupieniu ogląda przedmioty na straganach, ja gapię się na ludzi, którzy krążą wokół. Z pewnej podróży żona zapamiętała niesamowity błękit nieba, a ja fakt, że ostatni raz podróżowaliśmy ze wszystkim dziećmi w komplecie – opowiada.

Jaki stąd wniosek?

– Dla żony najważniejsze są doznania estetyczne, dla mnie relacje między ludźmi. Ja mógłbym więc być politykiem, a ona w żadnym przypadku – uważa Santorski.

[srodtytul]Ostatnia para skarpetek i groźba zamachu[/srodtytul]

Krzysztof Janik, jeden z liderów SLD, nie jest szczególnym miłośnikiem zagranicznych wojaży, ale zaczyna przezwyciężać ten brak entuzjazmu ze względu na wnuka.

Za swoją podróż życia uważa wyprawę do Wietnamu przed 20 laty. – Pojechałem na zaproszenie tamtejszych towarzyszy – wspomina. – Miałem opowiadać im o pieriestrojce, Okrągłym Stole i pożytkach płynących z porozumiewania się z antykomunistyczną opozycją.

Wietnamscy gospodarze nie byli tym specjalnie zainteresowani, starali się więc zapewnić gościowi rozrywki turystyczne. Tymi obficie serwowanymi wietnamskimi krajobrazami Janik się zachwycił. Przybrzeżnymi wysepkami, półwyspami, wapiennymi skałkami wyrastającymi z morza, intensywną zielenią roślinności i żółtością słońca. – Pan Bóg posiedział nad stworzeniem tego kawałka świata – ocenia polityk.

Oprócz zwiedzania były liczne spotkania z miejscowymi notablami. Każde kończyło się obowiązkową wymianą upominków. Uprzedzony o tym zwyczaju Janik przywiózł wielki krąg żółtego sera zdobyty w Zamościu i 20 par skarpet uważanych w Wietnamie za symbol zamożności i prestiżu. Na ostatnie spotkanie została mu jedna para, a rozmówców było dwóch. Janik zwierzył im się z trudnej sytuacji.

– Stwierdzili, żeby dać im po jednej, bo tak będzie sprawiedliwie – opowiada. – Tak też zrobiłem, ale do dziś nie wiem, czy wzięli mnie za durnia czy za porządnego człowieka. I do dziś się zastanawiam, co zrobili z tymi skarpetkami.

Służbowy wyjazd, tyle że do Timoru Wschodniego, zapadł też w pamięć Ryszardowi Czarneckiemu, europosłowi PiS. Był tam dwa lata temu, w okresie Wielkanocy, podczas wyborów prezydenckich jako obserwator z ramienia OBWE.

– To wyjątkowy kraj leżący na granicy Azji i Australii, bardzo katolicki. Otoczony przez największe na świecie skupisko muzułmanów. Kraj morza, gór, przełęczy. Bardzo wilgotny, z często unoszącymi się mgłami i niesamowitymi tęczami – opisuje Czarnecki.

Unia Europejska odradzała wtedy wyjazdy do Timoru, uznając kraj nękany wojną domową i zamachami terrorystycznymi za zbyt niebezpieczny. W tych warunkach odbywały się wybory prezydenckie.

– W kolejkach do urn stały dzieci. Może nie tyle dzieci, ile młodziutko wyglądające nastolatki – mówi europoseł. – W Timorze głosują już 17-latki, które na dodatek według europejskich standardów wyglądają bardzo młodo.

Jednym z kandydatów, jak się okazało zwycięskim, był Jose Ramos Horta. Bardzo mocno eksponujący swój katolicyzm. Oponenci mówili o nim ironicznie, że święty startuje na prezydenta. Dlaczego jednak Czarnecki tak mocno zapamiętał tę podróż? – Przez kilka godzin gościłem w domu Horty. Niemal dokładnie rok później na jego hacjendę dokonano zamachu terrorystycznego. Prezydent został ciężko ranny, ale przeżył.

[srodtytul]Republika mnichów i raj[/srodtytul]

– To magiczne miejsce – zapewnia Paweł Piskorski, lider Stronnictwa Demokratycznego. – Od dawna chciałem tam pojechać. Udało się dopiero wtedy, gdy znajomy załatwił dla grupy kolegów zgodę patriarchy Konstantynopola.

Tym magicznym miejscem jest Republika Mnichów. Na greckiej górze Athos jest porozrzucanych 20 klasztorów. Każdy z nich to twierdza niedostępna dla turystów. Na świętej górze prawosławia oprócz mnichów mogą przebywać wyłącznie pielgrzymi, i to tylko mężczyźni. Jeśli otrzymają przepustkę od jednego z prawosławnych patriarchów.

– Z portu w Uranopolis do stolicy Republiki Mnichów zabrał nas statek. To jedyny sposób, by się tam dostać. I tak zaczęła się siedmiodniowa wędrówka od klasztoru do klasztoru – opowiada Piskorski.

Spali codziennie w innym klasztorze, w dormitoriach na kilkanaście osób. Pobudka przed czwartą rano, półtorej godziny przed świtem. Zimny prysznic i czterogodzinna msza.

– W trakcie nabożeństwa wschodziło słońce i przez okna cerkwi zaczynały wpadać jego promienie. Niesamowite wrażenie – zachwyca się szef SD. – Większość mszy zajmowało śpiewanie. Ale na czas eucharystii, podobnie jak inni pielgrzymi, byliśmy wypraszani.

Potem wspólne śniadanie przy stole ze śladami po kubkach i talerzach stawianych tu od 700 lat. Do jedzenia: chleb, oliwki, woda.

– Po śniadaniu szliśmy krętymi i wąskimi na szerokość nierozłożonej „Rzeczpospolitej” ścieżkami do następnego klasztoru. Pośród stromych skał – wspomina Piskorski. A tam popołudniowa modlitwa i wspólna kolacja. Zakaz używania telefonów i kamer. – Gdy znów wsiedliśmy na statek do Uranopolis, miałem wrażenie powrotu z zupełnie innego świata.

Posłankę PO Iwonę Śledzińską-Katarasińską w zupełnie inny świat przeniosła podróż do Paryża. Było to krótko po wyborach do parlamentu w 1989 roku. Sama nie startowała, ale organizowała kampanię łódzkiego Komitetu Obywatelskiego. Była nią bardzo zmęczona, umarł mąż, a ona sama nie miała pracy.

– Pojechałam na zaproszenie znajomych, którzy mieszkali pod Paryżem. Powiedzieli: kup sobie tylko bilet, a resztą się zajmiemy – opowiada Śledzińska. Rano zabierała się z nimi, gdy jechali do pracy, i przez dwa tygodnie zdreptała Paryż z przewodnikiem w ręce. Zupełnie sama.

– Miałam wrażenie, że znalazłam się w raju, w zupełnie innym świecie – zdradza. – Po stanie wojennym, po nieszczęściach, które mnie dotknęły, poczułam, że teraz wszystko będzie już dobrze.

Tę wyprawę do Paryża uważa za podróż życia, choć potem zwiedziła wszystkie kontynenty.

[srodtytul]Stan emocji i chłopięce marzenia[/srodtytul]

Jolanta Szymanek-Deresz, wiceszefowa SLD, też zwiedziła spory kawałek ziemi. – Widziałam pięć z siedmiu cudów świata, ale najważniejszy był wyjazd do Sewastopola 30 lat temu. W podróż poślubną – podkreśla.

Przyszłego męża Pawła poznała właśnie w Sewastopolu. Ona była na obozie studenckim, on prywatnie. Rok przed ślubem wybrali się razem na Kaukaz. – Chcieliśmy się jeszcze sprawdzić – mówi. Do Sewastopola wrócili w podróży poślubnej.

– Wynajęliśmy kwaterę z werandą, nad którą zwisały winogrona. Mąż wyławiał mule obrastające kamienie w porcie. Gospodyni nauczyła nas je przyrządzać, jedliśmy je na tej werandzie albo piekliśmy na blasze na plaży – wspomina posłanka SLD. I zaznacza: – Nie mam żadnej wątpliwości, że to moja podróż życia. Bo w podróżach najważniejszy jest stan emocji, który im towarzyszy.

W połowie lat 90. Marek Ziółkowski, wicemarszałek Senatu (PO), prowadził wykłady w USA. Po roku ciężkiej pracy ruszył z żoną i trzema córkami w podróż po Stanach. Starym fordem mustangiem przejechali od Gór Skalistych po Los Angeles.

– Zobaczyliśmy amerykańskie kaniony. Zazwyczaj nocowaliśmy w motelach, ale trzy noce spędziliśmy w namiotach, rozbiliśmy też biwak nad samym Pacyfikiem. W kasynie w Las Vegas wygrałem nieduże pieniądze – opowiada wicemarszałek. – Miałem uczucie, że spełniają się moje chłopięce marzenia z czasów, gdy namiętnie oglądałem westerny. Równie ważne było to, że przypuszczałem, iż ostatni raz podróżujemy całą rodziną, bo córki niebawem wylecą z gniazda – wyjaśnia swą fascynację tą podróżą.

[srodtytul]Okiem i kubkami smakowymi[/srodtytul]

Podróż życia jest jeszcze przed Ludwikiem Dornem. – To będzie podróż artystyczno-kulinarna po Europie, tylko nie wiem, czy będzie mnie na nią stać – ujawnia były marszałek Sejmu. – Nie mam natury Japończyka, który biega z aparatem i zalicza kolejne obiekty, muszę zwiedzać okiem i kubkami smakowymi.

Artystyczno-kulinarną podróż życia Dorn chce rozpocząć od „szwendania się” po Wiedniu: – Najpierw usiądę przy Ringstrasse i wypiję białe wino. Potem pójdę do jakiegoś muzeum. Zjem w gospodzie „sztuk mięsa”, najlepszy jadłem właśnie w stolicy Austrii. Potem Opera Wiedeńska. I tak dalej.

Dodaje, że jest głodny całej Europy, ale najwięcej czasu chce przeznaczyć na Francję i włoską Toskanię.

Ile miałoby trwać to kulinarno-artystyczne smakowanie? – Przynajmniej pół roku. Młodzi angielscy lordowie po skończeniu Cambridge lub Oksfordu udawali się w grande venture, która trwała nawet kilka lat. Lordem się nie urodziłem, bezsensownie poszedłem do pracy, ale pod koniec życia może uda mi się w taką podróż pojechać – marzy Dorn.

Ma też wariant rezerwowy, znacznie tańszy: – Pojadę na Krym. I z tomikiem „Sonetów krymskich” w ręku podążę śladami Adama Mickiewicza.

Masz pytanie, wyślij e-mail do autorki:

[mail=m.subotic@rp.pl]m.subotic@rp.pl[/mail]

Cała Polska usłyszała w maju ubiegłego roku, że „podróż życia” Donalda Tuska to wyprawa do Ameryki Południowej – do słynnego miasta Inków Machu Picchu położonego na wysokości ponad 2000 metrów. Być może premier zapytany o podróż życia w bardziej kameralnych warunkach, bez ostrzału kamer i mikrofonów, udzieliłby zupełnie innej odpowiedzi.

Jest to tym bardziej prawdopodobne, że żaden polityk, z którym „Rz” rozmawiała o najwspanialszych wyprawach, nie wymienił słynnych atrakcji turystycznych. Nie w głowie im piramida Cheopsa, Koloseum czy Luwr, choć większość z nich te miejsca zwiedziła. Wolą Timor Wschodni, Republikę Mnichów na świętej górze Athos, Sewastopol na Krymie, Wietnam. Bo ważne są kontekst i emocje związane z tymi podróżami.

Pozostało 92% artykułu
Społeczeństwo
Kielce: Poważna awaria magistrali wodociągowej. Gdzie brakuje wody?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Społeczeństwo
Sondaż: Rok rządów Donalda Tuska. Polakom żyje się lepiej, czy gorzej?
Społeczeństwo
Syryjczyk w Polsce bez ochrony i w zawieszeniu? Urząd ds. Cudzoziemców bez wytycznych
Społeczeństwo
Ostatnie Pokolenie szykuje „wielką blokadę”. Czy ich przybudówka straci miejski lokal?
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Społeczeństwo
Pogoda szykuje dużą niespodziankę. Najnowsza prognoza IMGW na 10 dni