O odwrocie od euro coraz częściej słyszy się już nie tylko na wzburzonych ulicach miast Hiszpanii, Włoch czy Portugalii, ale też w dyskusjach politycznych toczonych na łamach poważnych i bynajmniej niekojarzonych z eurosceptycyzmem gazet. Po stronie euro stają jednak twardo Berlin, a w ślad za nim Bruksela, o czym w najnowszym numerze „Uważam Rze" pisze Marek Magierowski.
Natychmiast jednak dodaje: „Komisja Europejska, EBC i rząd Niemiec chciałyby zobaczyć realne efekty zmian w krajach Południa, zanim zdecydują się na dalsze ich finansowanie. Jednakże efekty będą widoczne najwcześniej za kilka lat, a Hiszpania, Włochy, Portugalia i Grecja potrzebują pieniędzy tu i teraz. Obietnica skupowania ich obligacji przez EBC jest dla nich dobrym sygnałem. Pytanie brzmi, czy ta obietnica zdąży się zmaterializować, zanim zdematerializuje się euro?".
Inne pytanie stawia z kolei na łamach Zdzisław Krasnodębski. Socjolog zastanawia się, czy w ogóle doszłoby do kryzysu, gdyby nie wprowadzenie euro. „Obecny kryzys nie jest – wbrew temu, co się mówi Polakom – po prostu skutkiem lenistwa i korupcji Greków oraz innych narodów południowoeuropejskich. Przyczyną kryzysu jest sama unia monetarna: arbitralna decyzja wprowadzenia jednolitej waluty, i to w sposób, który – dzisiaj to oczywiste – nie mógł zakończyć się sukcesem. Decyzja o stworzeniu w Europie unii monetarnej – jak wiemy – była motywowana politycznie".
Krasnodębski pisze: „Niektórzy sądzą, że tylko dalsza rozbudowa UE może powstrzymać hegemonię Niemiec. Mylą się, podobnie jak mylił się Mitterrand. Jeśli powstanie ścisła unia polityczna, to najludniejszy i najsilniejszy gospodarczo kraj Europy będzie w nim odgrywał główną rolę". Jego zdaniem jedynym sposobem jest równowaga sił. „Nie potęga Niemiec jest głównym problemem, tylko pogłębiająca się słabość innych państw" – konkluduje.