Nawet 250 tys. osób demonstrowało w ubiegłą sobotę w Berlinie przeciw Transatlantyckiemu Partnerstwu w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP). To największa demonstracja w Niemczech od lat. Tymczasem w Polsce TTIP nie budzi zainteresowania polityków i opinii publicznej. – Z niewiadomych przyczyn uznaliśmy, że polityka zagraniczna nie podlega normalnej debacie – krytykuje politolog dr hab. Rafał Chwedoruk.
Czym jest TTIP? To porozumienie handlowe negocjowane od 2013 roku między rządem USA a Komisją Europejską. Kolejna runda negocjacji ruszyła w poniedziałek w Miami na Florydzie. Głównym celem jest zniesienie barier celnych i utworzenie strefy wolnego handlu między USA i UE, co ma sprzyjać powstawaniu nowych miejsc pracy po obu stronach Atlantyku. Krytycy umowy zwracają jednak uwagę na zagrożenia.
– Wprowadza ona niedemokratyczny mechanizm z udziałem ponadpaństwowego sądu arbitrażowego, przed którym duży koncern międzynarodowy może pozwać państwo. Za co? Na przykład za to, że podniosło płacę minimalną, obniżając zaplanowane zyski inwestora. Taka sytuacja miała już miejsce w Egipcie – mówi Roland Zarzycki z Instytutu Globalnej Odpowiedzialności. – Umowa może odebrać takim krajom jak Polska prawo do regulacji w wielu dziedzinach, choćby GMO. Ale przede wszystkim wystawi nasze przedsiębiorstwa na nierówną walkę konkurencyjną z amerykańskimi gigantami – dodaje.
Podkreśla, że nie wszystkie zagrożenia są znane, bo umowa jest negocjowana w sposób nietransparentny. Dlatego Europejczycy protestują przeciw niej od kilku miesięcy.
Ogólnoeuropejska akcja sprzeciwu odbyła się przykładowo w kwietniu. Protestowano m.in. w Austrii i Hiszpanii, a w samych Niemczech miało miejsce 230 demonstracji w 170 miejscowościach. W Polsce demonstracji było w kwietniu osiem, ale trudno je uznać za masowe. Pod warszawską siedzibą Komisji Europejskiej pojawiło się kilkadziesiąt osób, które przyniosły figurę konia trojańskiego mającego symbolizować przemycanie interesów korporacji pod płaszczykiem liberalizacji.