Rzeczpospolita: Majątek wszystkich osób, które do tej pory mianował do swojej administracji Donald Trump, przekracza już 10 mld dolarów. Jak doświadczenie w biznesie przekłada się na skuteczność w polityce?
Andrzej Kondratowicz: Biznes i polityka mają zupełnie inne cele, mechanizmy i metody działania. Jednak nie mam wątpliwości, że wielu wyborców głosowało na Trumpa właśnie dlatego, że jest biznesmenem. Liczą, że nowy prezydent uwolni trochę gospodarkę, na czym wszyscy skorzystają. Choć opowieści, że przywróci on w Pensylwanii miejsca pracy w przemyśle metalurgicznym czy w wydobyciu węgla, można między bajki włożyć. Ale mówiąc o ludziach bogatych w polityce, zwracałbym uwagę nie na grubość ich portfela, ale na ich ideologię. Nie wiem, czy to wiąże się bezpośrednio z ich bogactwem, czy po prostu z tym, że całe życie pracowali w prywatnym biznesie, ale ci ludzie mają pewną specyficzną wizję świata.
W skrócie: nie lubią socjalizmu...
Mamy bardzo wiele danych, które pokazują, że administracja Obamy ograniczyła wolność gospodarczą czy w zastraszającym tempie zwiększyła zadłużenie USA. Ci ludzie, którzy dziś wchodzą z biznesu do zespołu Trumpa, chcą ten trend odwrócić, obiecują wręcz rewolucję kapitalistyczną. Mówią o zmniejszeniu regulacji, państwowego rozdawnictwa czy ograniczeniu drogich programów federalnych. Chcą stawiać na rozwój kraju poprzez prywatny biznes. W USA widać dziś – przynajmniej w deklaracjach prezydenta elekta i jego zespołu – wyraźną zmianę w stronę kapitalizmu.
Optymiści twierdzą, że to dobrze, gdy bogaci zajmują się polityką, bo chociaż nie będą kradli...