Nasze władze sondują już – bo na razie nie można mówić o poważnych negocjacjach – możliwość zakupienia najnowszych samolotów bojowych, które mają zastąpić wysłużone maszyny posowieckie. Szef MON Mariusz Błaszczak w wypowiedziach publicznych w zasadzie przesądził, że jesteśmy zainteresowani kupnem samolotu piątej generacji. W rzeczywistości w grę wchodzi amerykański samolot F-35. Niektórzy piloci wojskowi, a także oficerowie wyższego szczebla, mają wątpliwości, czy musimy kupować akurat taką maszynę. Wskazują, że lepszym rozwiązaniem byłoby doposażenie Sił Powietrznych w najnowsze wersje samolotu F-16. Za tym pomysłem przemawia fakt posiadania odpowiedniej infrastruktury dla tych maszyn i możliwości szkoleniowe pilotów.
Minister jednak już niejako zdecydował, a wsparł go w tym prezydent Andrzej Duda. Tyle że pozyskanie tych samolotów nie jest proste. Z wstępnych, nieoficjalnych rozmów ze stroną amerykańską wynika, że Polska może stanąć w kolejce po te maszyny najwcześniej w 2024 roku. Przy optymistycznym założeniu pozyskanie ich może potrwać kolejnych pięć lat.
Do tego czasu piloci powinni mieć możliwość szkolenia. To oznacza, że nadal w służbie powinny być samoloty MiG-29. Najprawdopodobniej jednak nie wszystkie. Część z nich zostanie wykorzystana na części zamienne, wojskowi nazywają ten proces kanibalizacją.
Analitycy związani z instytucjami wojskowymi bardzo uważnie obserwują narastający konflikt między USA i Turcją, bo jego efektem może stać się szybsze pozyskanie nowych maszyn.
Turcja jest zainteresowana kupnem 100 myśliwców F-35, ale jednocześnie zamówiła w Rosji systemy rakietowe S-400, a to spowodowało spięcie na linii Waszyngton–Ankara. – Kupno przez Turcję rakiet S-400 będzie mieć poważne konsekwencje – powiedział kilka dni temu rzecznik Pentagonu Charles Summers. – Jeśli biorą S-400, to nie dostaną F-35 i patriotów – dodał.