Jak się można jednak domyślać, to właśnie ten nowy resort ma wykonać zadanie, o którym mówił w Sejmie Donald Tusk: kontynuować odchudzanie administracji państwowej. Tyle że, po pierwsze, nie ma czego kontynuować, bo przez ostatnie cztery lata administracja nie chudła, lecz szybko puchła. A po drugie, teraz jej przerost będzie się zwalczać... powołując kolejny resort i zatrudniając kolejnych urzędników.
Zwolennicy powołania kolejnego ministerstwa będą przekonywać, że nowy resort uporządkuje kompetencje dotychczasowych i przejmie departamenty z istniejących dotąd – kilka zadań z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, kilka z Infrastruktury itd. Problem polega na tym, że nie sposób nie odnieść wrażenia, iż nowa struktura i jej kompetencje zostały stworzone tylko po to, aby uhonorować Michała Boniego jakimś samodzielnym resortem.
Boni w zeszłej kadencji dał się poznać nie tylko jako świetny negocjator, ale również specjalista od długoterminowych analiz oraz ekspert od spraw związanych z rynkiem pracy i wydłużeniem wieku emerytalnego. Wydawał się więc naturalnym kandydatem na ministra pracy i polityki socjalnej. Mógł być drugim – obok Jacka Rostowskiego – liderem walki ze skutkami gospodarczego spowolnienia. Skoro jednak resort pracy w wyniku koalicyjnej układanki przypadł PSL, trzeba było znaleźć coś innego dla dotychczasowego szefa doradców premiera.
Boni stanie na czele super-Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, które będzie się zajmować wszystkim – od łączności przez nadzór nad Kościołami po wojewodów. Jego resort w końcu i tak stanie się ministerstwem spraw nadzwyczajnych. Jak w poprzedniej kadencji minister będzie specjalistą od gaszenia pożarów, z którymi nie potrafią sobie poradzić premier i inni członkowie rządu.
Dziś będzie negocjować z Kościołem kwestię opłacania składek emerytalnych duchownych. Czym zajmie się jutro?